Hebrew Date: 10/15/5783 > Strona główna Niezależna Częstochowska Gmina Wyznania Mojżeszowego - Gmina Reformowa
Gmina
Pocztówka 7 - Papierzyska PDF Drukuj Email
Ocena użytkowników: / 7
SłabyŚwietny 
Wpisany przez Bakalarus   
Piątek, 02 Listopad 2012 16:27

Nigdy nie wiadomo co znajdziemy, gdy porządkujemy stare strychy lub komórki. Pewnego dnia, wyrzucając śmieci trafiłem na dziwne zawiniątko w torebce z grubej folii, przypominającej materiał na okładkę do książki. W środku znalazłem trzy książeczki zapisane misternym żydowskim pismem. Chyba pozbawione już okładek. Kartki wielu z nich były już tak nadszarpnięte przez kurz, owady, myszy i czas, że bałem się je przewracać, aby nie pokruszyć. Postanowiłem zapytać ekspertów o swoje znalezisko. Całe zawiniątko zapakowałem i wysłałem do Warszawy. Po paru dniach otrzymałem odpowiedź. Znalazłem fragmenty trzech starodruków w języku hebrajskim, a mianowicie Psalmy - Tehilim, Neder Hagada i Seder Hagada. Wkrótce będzie można je oglądać w tworzonym w Warszawie Muzeum Historii Żydów Polskich.

Skąd to mogło się wziąć na strychu komórki mojego podwórka? Jeszcze przed wojną mój pradziadek Stanisław Bielecki postawił dom w którym mieszkam i kupił cały plac. Na tym samym placu, w małym domku mieszkał po sąsiedzku ubogi Żyd - Nojek prawdopodobnie szmaciarz lub mleczarz. Z tego co słyszałem od starszego pokolenia, ów Żyd przed wojną przyszedł do pradziadka i z płaczem pytał: Co teraz będzie? Skoro Pan tu wszystko kupił, to dokąd Nojek pójdzie? Pradziadek miał wtedy odpowiedzieć, że póki on będzie żył i mieszkał, nikt stąd Nojka nie przegoni. Niestety przyszła wojna, z nią Niemcy, którzy utworzyli getto na ulicy Częstochowskiej i Nojka zabrali. Potem przy likwidacji getta zapewne wywieźli do jakiegoś obozu. Może właśnie po nim zostały te "modlitewniki"?

Pradziadek przed wojną był adwokatem. Niewiele po nim pozostało, ale następnym razem rąbałem na opał stare drewniane rupiecie. Znalazłem szufladę wyciagniętą z nieistniejacej już szafy, a w niej zawiniętą w nylonowy worek stertę papierów. To były ocalałe dokumenty z biura pradziadka. Niektóre z nich zostały zapisane niespotykanym dziś kaligraficznym pismem, niektóre po rosyjsku, ale wśród nich znalazłem też wypis z "Repertorjum nr 708" zawierający nazwiska dawnych żydowskich mieszkańców Przedborza: [...] stawili się z osoby mi nieznani, do działań prawnych zdolni: 1./Dawid - Emanuel/2 imion/ Jakubowicz, syn Juera; […] tożsamość osób których poświadczyli znani mi, do działań prawnych zdolni i wiarygodni: Lejbuś Rozenberg, syn Ka Szai wmieście Przedborzu, powiatu koneckiego [...] Świadkami byliśmy i stwierdzamy, że za niepiśmiennego Dawida - Emanuela Jakubowicza z jego upoważnienia podpisał Zenon Cwiertniewski.

Później i pradziadek poszedł na wojnę i powrócił z niej do Przedborza tylko na krótko, by potem znów wyjechać. Pochowany został w Szczecinie. Po wojnie nastała władza ludowa, która podzieliła cudze tak jak chciała, a po mieszkających tu ludziach nie zostały nawet zdjęcia. Jedynie wzmianki w papierzyskach ...

Ostatnio zmieniany w Poniedziałek, 05 Listopad 2012 06:44
 
Pocztówka 6 – Mezuza PDF Drukuj Email
Ocena użytkowników: / 6
SłabyŚwietny 
Wpisany przez Bakalarus   
Poniedziałek, 13 Luty 2012 09:45

Można wiele lat przechodzić obok drzwi jakiegoś domu i nie zauważyć istotnego szczegółu, który od razu staje się tematem nowej opowieści. Tak jest właśnie ze śladami po przedborskich mezuzach. W Przedborzu znajdziemy jeszcze trzy takie miejsca. Na ulicy Warszawskiej, zbliżając się do rogu z ulicą Spółdzielczą, stoi jeszcze budynek przeznaczony do rozbiórki. Kiedyś mieścił się tam mały oddział Banku Spółdzielczego. Parę kroków w tył po tej samej stronie ulicy, więcej lat wstecz … są jeszcze ludzie, którzy pamiętają kamienne żłoby dla koni w podwórku za bramą. Trudno powiedzieć w jakich latach, ale w podwórzu mieścił się zajazd z postojem dla koni. Stańmy na chwilę, bo oto po prawej stronie futryny od starych drzwi widać charakterystyczne ukośne nacięcie. To znak, że był to bez wątpienia dom żydowski. Mezuza, z hebrajskiego „odrzwia”, to miejsce na oprawiony zwitek pergaminu, który umieszczony w specjalnej oprawie przybija się ukośnie przy drzwiach wejściowych. Wgłębienie musi mieć głębokość dłoni i znajdować się na wysokości 2/3 framugi, a każdy wchodzący dotykał jej prawą ręką. W czasach, gdy zawieszano je w Przedborzu, zapis fragmentów z Księgi Powtórzonego Prawa mógł sporządzić na pergaminie za pomocą pióra i atramentu jedynie sofer, aby mezuza była koszerna.

Ostatnio zmieniany w Poniedziałek, 05 Listopad 2012 06:44
Więcej…
 
Pocztówka 5 – Wigilia PDF Drukuj Email
Ocena użytkowników: / 6
SłabyŚwietny 
Wpisany przez Bakalarus   
Wtorek, 29 Grudzień 2009 08:04
Jedna rzecz powtarza się podczas Wigilii we wszystkich regionach Polski czy to u katolików czy prawosławnych – potraw musi być dwanaście. Owszem, zestaw dań może być trochę inny. Te same potrawy mogą być przyrządzane inaczej, ale niezwykle popularne są żydowskie wpływy w obrządku wigilijnym. W większości przewodników kulinarnych znajdziemy trzy potrawy o których zaraz napiszę, ale już w Przedborzu … to po prostu TRADYCJA - jak podkreślał Tewje Mleczarz. 
Ostatnio zmieniany w Wtorek, 29 Grudzień 2009 08:19
Więcej…
 
Wojtyła PDF Drukuj Email
Wpisany przez Jerzy Bander   
Środa, 04 Listopad 2009 08:03

Co to ja chciałem Państwu opowiedzieć? Aha, już wiem-będzie to opowiadanie o człowieku, który jest kuzynem zmarłego Papieża –Polaka i nosi to samo nazwisko. Może to się komuś wyda dziwne, ale fakt pozostaje faktem ; ja, Żyd, przez dobre kilkanaście lat pracowałem razem z kuzynem głowy katolickiego kościoła, Papieża, który przeszedł do historii jako Jan Paweł Drugi.

Jaki on był, ten- nazwijmy go mój Wojtyła ? Zwyczajny. Skromny, pracowity, cichy i nie wchodzący nikomu w drogę. Nie pamiętam dokładnie kiedy zaczął u nas pracować, było to na początku lat siedemdziesiątych w tzw. epoce wczesnego Gierka. Nasze biuro w niedużym, liczącym dwadzieścia tysięcy mieszkańców mieście Kęty, położonym niedaleko od niewiele większych Wadowic /wtedy jeszcze nie były takie sławne/,było filią dużego katowickiego biura wykonującego projekty i realizującego dostawy dla różnych gałęzi przemysłu. Któregoś dnia przyszedł do nas nowy pracownik, młody , po studiach, magister inżynier. Przedstawił się nazwiskiem ,które jeszcze wtedy nic nam nie mówiło; Wojtyła.

Franek, bo tak miał na imię nowy pracownik był trochę inny jak my wszyscy-młodzi, pełni pomysłów, zżerani ambicją wynalazcy, zdobywcy nagród i patentów. Wszak była to dekada Gierka, lata skoku gospodarczego, Polska miała rosnąć w siłę, a ludzie żyć dostatniej. Siedzieliśmy nad ostatnimi projektami dla Huty Katowice- inwestycji-molocha, której realizacja pogrążyła Polskę na wiele lat w gospodarczym kryzysie, zabrakło wszystkiego, od stali do papieru toaletowego. Terminy goniły, na budowie huty nie było dnia bez wypadku, wszystko musiało być gotowe na grudzień 1975r. na przyjazd dziadka Breżniewa, który –jak mawiali złośliwcy- mógł już sobie spuścić tylko surówkę z wielkiego pieca-choroba Parkinsona postępowała szybko. Stal z huty potrzebna była na sowieckie czołgi, te, które miały zawojować Europę i zatrzymać się dopiero nad Atlantykiem. Ale niedługo wybuchła Solidarność, a Reagan zdławił moskiewskiego potwora niskimi cenami ropy- jedyna skuteczna metoda także na Putina, którego nazwisko Francuzi wymawiają Putę i głupio się przy tym uśmiechają . Tak to ,kochana młodzieży , dla której to już prehistoria, plany Sowietów by wywołać światowy konflikt, ograbić zachodnią Europę i ocalić ZSRR- legły w gruzy.

Nasz Wojtyła miał do tego wszystkiego stosunek właściwy, tylko on jeden nie dał się zwariować; delegacji na budowę przeklętej huty unikał jak ognia piekielnego. My traciliśmy zdrowie na ostatniej wielkiej budowie socjalizmu, on też budował, ale dla siebie, nie dla Sowietów. Powoli i systematycznie, razem z teściem-murarzem, wznosili wygodny, obszerny dom dla przyszłych pokoleń Wojtyłów.

Niedługo po zakończeniu budowy huty Polak, kardynał Karol Wojtyła został wybrany Papieżem. Cała Polska oszalała z radości, a my zapytaliśmy kolegę: Ty, Franek, powiedz, ten nowy Papież to jakiś twój krewny? Wojtyła wziął jakby od niechcenia kartkę i starannie, pismem technicznym wyrysował drzewo genealogiczne. Faktycznie, pokrewieństwo było bliskie; jedna gałąż rodu Wojtyłów pozostała w Czańcu, wiosce o rzut kamieniem od Kęt, z niej był nasz Franek. Druga, z której był polski Papież

 

przeniosła się do Wadowic. Ładny gips, pomyślałem, jestem szefem bliskiego kuzyna Papieża. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co się za tym kryje i co ten polski Papież zrobi już wkrótce z Polską i Polakami.

W lutym 1981 roku całe nasze, wtedy jeszcze województwo, bielskie, stanęło w strajku. Był to pierwszy i jak się później okazało ostatni strajk, w którym brało udział kilka milionów ludzi. Wróciłem z urlopu, byłem na nartach w Zwardoniu i dołączyłem do kolegów, którzy już dwa dni siedzieli non-stop w zakładzie. Przytargałem z domu dmuchany materac, kożuch, koc, bieliznę na zmianę. Komitet Strajkowy pilnował bramy, bali się prowokacji. Ja łaziłem jak nie przymierzając święta krowa; znali mnie i moje poglądy na socjalistyczną rzeczywistość, nigdy ich nie ukrywałem.

I tak sobie strajkowaliśmy pełne dziesięć dni. Wałęsa przez radiowęzeł dawał nam rady co robić gdy władza użyje siły. Musimy stawiać bierny opór-grzmiał. Do diabła z takimi radami, mówiliśmy między sobą; nasze biuro projektów zajmowało dwa najwyższe piętra wieżowca, wydusiliby nas gazami aż miło. Ale władzy nie było spieszno do użycia siły, wiedziała, że chłopaki w Bielsku mają broń i amunicję. Z braku lepszego zajęcia w dzień kończyliśmy terminowe projekty, a nocami rżnęliśmy w brydża. Niewyspani, nieogoleni, wyglądaliśmy jak menele z dworca.

Dziesiątego dnia późnym wieczorem ogłoszono podpisanie porozumienia i zakończenie strajku. Postanowiliśmy przeczekać do rana by nie budzić najbliższych. W zakładzie nikt nie zmrużył oka; kierowcy i mechanicy z wydziału transportu zmontowali na poczekaniu orkiestrę i całą noc buszowali po wieżowcu grając i śpiewając. Było co świętować; Solidarność wygrała z czerwoną władzą. A w grudniu już było po wszystkim. Przywódca strajku Kosmowski po dwóch latach ukrywania się został zmuszony do emigracji, nam pozostały wspomnienia i biało-czerwone opaski. A Wojtyła zakończył budowę domu.

W styczniu albo lutym 1982 do mojego pokoju kierownika pracowni automatyki zapukał mały, łysy facet i się przedstawił; jestem z biura komisarza wojskowego w Andrychowie. Wtedy, w stanie wojennym, rządzili nami komisarze, jak po rewolucji bolszewickiej 1917 roku. Łysy usiadł i bez żadnych uprzejmości zaczął mnie przesłuchiwać: U pana pracuje niejaki Wojtyła, to prawda? Ano pracuje i nie niejaki tylko magister inżynier Franciszek Wojtyła, bardzo dobry projektant, a dlaczego pan się nim interesuje? No wie pan, przecież ten Wojtyła jest bliskim krewnym Papieża, czy on musi tu pracować, na naszym terenie?

Poniosło mnie, bez ceremonii wypchnąłem łysego za drzwi. Następnie wykonałem telefon do przyjaciela by dowiedzieć się co to za szuja złożyła mi niespodziewaną wizytę. To był masażysta. Tak go nazywał cały Andrychów bo będąc pierwszym sekretarzem PZPR jeździł po całym świecie z drużyną siatkówki klubu Beskid jako rezerwowy masażysta. Teraz spłacał dług wobec władzy wysługując się komisarzowi wojskowemu okręgu-też niezłej czerwonej świni.

Uprzedzając kolejną wizytę wysłannika komisarza-idioty zadzwoniłem do naczelnego dyrektora naszego biura, który był przewodniczącym jednej z ważnych komisji RWPG. Prosiłem o interwencję zanim przy kolejnej wizycie zrzucę łysego ze schodów. Stary się roześmiał i obiecał, że będziemy mieli spokój, prosił tylko bym nikomu o tym nie opowiadał. No cóż, minęło ćwierć wieku, teraz to tylko zabawna historia z zamierzchłej przeszłości.

A nasz Wojtyła po 1989 został sekretarzem miasta i gminy Andrychów i odtąd nasze drogi się rozeszły. Czasem tylko myślę czy to nie dziwne, że ten, którego nasz Franek Wojtyła nazywał wujek też miał przyjaciela-Żyda o imieniu Jurek. I to by było na tyle.

 
Chana i jej brat PDF Drukuj Email
Wpisany przez Jerzy Bander   
Środa, 04 Listopad 2009 07:59

To o czym chcę Państwu opowiedzieć rozpocznę słowami wiersza wspaniałego poety Jerzego Ficowskiego „List do Marc Chagalla”, oto i one:

Jaka szkoda, że pan nie zna Róży Gold,
Najsmutniejszej złotej róży.
Ona miała tylko siedem lat,
Kiedy skończyła się ta wojna,
Nie widziałem jej nigdy,
Ale ona oczu ze mnie nie spuszcza.
Dwa razy śniegi topniały na nich,
Dwa tysiące razy umierały
Sześcioletnie oczy Róży Gold.

Sześcioletnie oczy Róży Gold, zobaczyłem po raz pierwszy w zimie dwutysięcznego pierwszego roku, przeglądając książkę Alaina Untermana „Encyklopedia tradycji i legend żydowskich”. Już nie pamiętam, czego w tej książce szukałem, ale na stronie 209, było zdjęcie dziewczynki z „Łatą” przyszytą po lewej stronie sweterka. O Boże, pomyślałem w pierwszym odruchu, jaka ona podobna do mojej pięcioletniej wnuczki Justyny, nazywanej pieszczotliwie przez całą rodzinę „Tunią”, te same oczy, czoło, wykrój ust, tylko Tunia ma włoski jasne, a dziewczynka ze zdjęcia – ciemne, upięte starannie, zapewne przez mamę w dwa warkoczyki.

Zacząłem szperać według objaśnienia na końcu książki, zdjęcie pochodziło ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Byłem tam, niczego nie wiedzą, pomyłka. Jan Jagielski, historyk stwierdził, patrząc na zdjęcie, to musi być dziecko z transportu Żydów węgierskich. Było ich czterysta tysięcy, wszyscy poszli do „gazu” w Auschwitz – Birkenau w ostatnich miesiącach wojny. Eichmann osobiście nadzorował transporty do Oświęcimia, nikt nie ocalał.

Nie poznam już małej Chany i nie zaproszę jej na lody, nie porozmawiam z nią, nie usiądzie przy mnie w kawiarni. Pozostanie na zawsze tam, na tej czarno-białej fotografii. I tylko te oczy, oczy, oczy tamtej dziewczynki Chany jeszcze wiele lat będą patrzyły na mnie oczami mojej wnuczki, kochanej Tuni. I tylko usta Róży Gold będą mówiły do mnie „dziadziu” ustami mojej wnuczki Justyny. A ja będę stał jak żona Lota, jak słup soli i będę mamrotał pod nosem tak, aby nikt nie słyszał słów cicho odmawianej modlitwy za małą Różę Gold. I będę bardzo uważał, by nie zapłakać, bo staremu człowiekowi nie wypada płakać przy pięcioletnim dziecku, a szczególnie nie należy płakać przy małej dziewczynce o imieniu Justyna, która na szczęście uniknęła losu sześcioletniej Róży Gold, najsmutniejszej złotej róży, jak napisał poeta Jurek Ficowski. Pewnie on także zobaczył we śnie albo na zatłoczonej warszawskiej ulicy małą żydowską dziewczynkę – Różę Gold, z gwiazdą Dawida, którą jej mamusia przyszyła do sweterka. I mała Róża razem ze swoją mamusią poszły tam, skąd się już nie wraca, bo po co?

 

. . . .

 

 

Całe dwa lata byłem pewien, że to już koniec tego krótkiego smutnego opowiadania, ale niestety okazało się, że życie potrafi pisać lepsze scenariusze od człowieka z jego ograniczona wyobraźnią.

Na jesieni 2002 roku wpadł mi w ręce wydany przez Greenwillow Books New York album fotograficzny autorstwa Chany Byers Abells i co się okazało?

Ano to, że Róża Gold to nie Róża tylko Chana i że ona miała braciszka, którego fotografia wraz z jej zdjęciem jest reprodukowana w albumie.

Braciszek Chany, którego imienia pewnie nie poznamy – chyba, że zdarzy się kolejny cud, ten mały bezimienny braciszek ze swoją siostrzyczką Chaną i reszta rodziny z transportu węgierskich Żydów, także zginął w jednej z czterech komór gazowych Auschwitz – Birkenau.

I teraz mój ból jest dwa razy może tysiąc, milion razy większy! I teraz mój płacz trwa dłużej, może do końca moich dni! I teraz pytam Najwyższego: Jak długo można opłakiwać potworną śmierć półtora miliona żydowskich dzieci zamordowanych w Holokauście? Ile trzeba płaczek? Ilu kantorów, by wyśpiewać ten straszny ból po stracie tylu dzieci w modlitwie „EL MALEJ RACHAMIM.” Boże pełen miłosierdzia? Ile milionów Żydów ma odmawiać kadisz, jak długo mają się modlić? Ile ubrań należy nadciąć i rozpruć? Jak zapalić jednocześnie półtora miliona żałobnych świec? Gdzie szukać półtora miliona dziecięcych ciał, aby je godnie pochować? Dlaczego nie można ich znaleźć? Co zwyczajowo wypowiedziane słowa „Niech pocieszy was ten, który jest wszechobecny. Niech pocieszy was pomiędzy wszystkimi, którzy smucą się na Syjonie i w Jeruzalem”. Czy te słowa mogą pocieszyć mnie, któremu zabito matkę, starszego brata i do tego jeszcze półtora miliona braci i sióstr?

Czy on odpowie na moje pytania? Kiedy odpowie? Czy w ogóle istnieje jakaś odpowiedź na te kilka prostych pytań?

Ja, żydowski chłopiec urodzony w więzieniu Gestapo w Smborze, cudem ocalony z zagłady, ja, któremu po wyzwoleniu lekarze dawali dwa miesiące do przeżycia, a żyję już sześćdziesiąt lat, ja, niedobitek epoki krematoryjnych pieców wołam do Ciebie Najwyższy z głębokości mego bólu, z głębiny padołu łez słowami liczącej ponad dwa tysiące lat Księgi Hioba:

 

3.11. Czemu nie umarłem w łonie matki, nie skonałem, kiedy wyszedłem z jej żywota?

3.13. Leżałbym teraz i odpoczywał, spałbym teraz i zaznał spokoju

3.16. Albo czemu nie byłem jak martwy płód pogrzebany, jak niemowlęta które nie ujrzały światła?

3.25. Czego lękałem się najbardziej, spotkało mnie, przed czym drżałem, przyszło na mnie.

 

To wszystko, co mogę wykrzyczeć memu Panu. A co mogę powiedzieć tym, którzy są ze mną na ziemi? Ludzie, dobrzy ludzie, czy widzicie te zdjęcia, czy możecie zapomnieć twarze Chany i jej brata?

Przechodniu, weź do serca wizerunek tej dwójki dzieci i módl się tak jak potrafisz, aby to co je spotkało nie wydarzyło się już nigdy więcej. Amen.

 

 

Oświęcim, 18 styczeń 2003r.

Ostatnio zmieniany w Środa, 04 Listopad 2009 08:02
 
<< Początek < Poprzednia 1 2 3 Następna > Ostatnie >>

JPAGE_CURRENT_OF_TOTAL