Paweł Smoleński, Newsweek, nr 47, 18-24.11.2019 r.
Zapraszano go do pałacu prezydenckiego, był kompanem generałów, wizytował obiekty wojskowe, w swoim mieszkaniu urządzał przyjęcia i orgie słynne w całym Damaszku. Wydawał się nietykalny
Widok był przerażający, bo taki miał być. Dwie godziny przed świtem 18 maja 1965 r. w Damaszku, na centralnym placu Męczenników, tuż za murami starego miasta, powieszono go przy aplauzie wrzeszczącego tłumu. Zwłoki odcięto dopiero po kilku godzinach, by tysiące mieszkańców stolicy przemaszerowały obok wisielca (dla najznamienitszych gości ustawiono rzędy krzeseł). Do dzisiaj rodzina domaga się od Syrii wydania ciała. Pochowano go gdzieś na pustyni.
Był ubrany w długą, białą koszulę, na której arabskim alfabetem wypisano sentencję wyroku. Nawet krótkowidz dostrzegłby, że przed egzekucją był nieludzko torturowany. Jego los miał być przestrogą dla obcych i swoich, żeby nie igrali z reżimem klanu al-Asadów.
Zmordowany torturami wyznał, że nie nazywa się Kamei Amin Thabeet. Nie jest biznesmenem z fortuną niewiadomego pochodzenia, bon vivantem, smakoszem cygar i drogich alkoholi, kiepsko orientującym się w Koranie, wyuzdanym organizatorem seksorgii dla elit Damaszku, kobieciarzem, któremu w Syrii nie można było jednak przypisać żadnej kochanki (choć wiele pań bardzo się starało), i zaufanym powiernikiem polityków.
Nazywał się Eli Cohen. Nie był Arabem, tylko Żydem. Podstawionym agentem, służącym Izraelowi z kawaleryjską niekiedy fantazją. Choć w jego uwolnienie zaangażowali się parlamentarzyści krajów Zachodu, papież Paweł VI, biznesmeni, a za jego głowę ofiarowano reżimowi w Damaszku worki pieniędzy, zemsta Syrii mogła być tylko jedna: upokarzająca śmierć poprzedzona wymyślną męczarnią.
|