Kamil Nadolski, Newsweek, nr 28, 8-14.07.2019 r.
Znana niemiecka historyczka przez lata wzbudzała współczucie, pisząc o losach zamordowanych krewnych w Auschwitz. Okazało się, że wszystko zmyśliła. Nie ona jedna.
Młoda historyczka i autorka błoga „Read on my dear, read on” nie stroniła od zaproszeń z różnych zakątków świata. Gościła w audycjach radiowych, pisywała artykuły do gazet (za jeden z esejów uhonorował ją „Financial Times”), moderowała dyskusje organizowane przez mecenasów berlińskiego pomnika ofiar Holokaustu i angażowała się w inicjatywy lokalnych społeczności żydowskich w Berlinie, Dublinie i Los Angeles.
Wszędzie dzieliła się tragiczną historią swojej rodziny, która według jej relacji została zamordowana w obozie Auschwitz-Birkenau. Tragiczny los miał spotkać aż 22 jej krewnych zamieszkujących rodzinny Stralsund w Meklemburgii.
Na nieliczne komentarze internautów, którzy dzielili się sceptycznymi uwagami na blogu Marie Sophie Hingst, nikt nie zwracał początkowo uwagi. Wątpliwości zgłaszała też historyczka Gabriele Bergner. Wreszcie za rodzinną historię wzięli się dziennikarze tygodnika „Der Spiegiel”.
Ich wnioski są porażające: opowieści Hingst były jednym wielkim oszustwem. Tylko troje bohaterów jej historii istniało, ale żadna z nich nie była ofiarą nazistowskich zbrodni. Mało tego – żadna nie miała żydowskiego pochodzenia.
CI LUDZIE NIE ISTNIELI
Najbardziej zdumiewa fakt, że Marie Sophie Hingst swoją historię próbowała za wszelką cenę jakoś uwiarygodnić. W tym celu we wrześniu 2013 r. zgłosiła się do Yad Vashem, żydowskiego Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu, dokąd wysłała 15 wypełnionych formularzy z informacjami o członkach swojej rodziny – jak twierdziła – ofiarach Zagłady. Kolejne siedem ankiet wysłała drogą elektroniczną.
Szybko pojawił się problem, bo historycy z Jerozolimy nie byli w stanie potwierdzić jej wersji wydarzeń. Nie było dowodów nawet na to, że większość opisanych przez kobietę osób w ogóle istniała. W rozmowie z niemieckimi dziennikarzami historycy wspominali „panią, która rozpowszechniała legendy” o mieszkańcach Stralsundu i nadawała im sfałszowaną tożsamość. W miejskim archiwum Stralsundu udało się potwierdzić fakt istnienia jedynie trzech osób. Co ciekawe, pradziadek Marie Sophie, Hermann Hingst, który według niej miał zostać zamordowany w roku 1942 w Auschwitz, nie tylko przeżył wojnę (zmarł w 1977 r.), ale był ewangelickim pastorem.
Kiedy dziennikarze poprosili blogerkę o wyjaśnienie wątpliwych kwestii, ta przerwała rozmowę i w połowie zdania wyszła. Po kilku dniach skontaktowała się z nimi za pośrednictwem prawnika. W oświadczeniu tłumaczyła, że wymyślona historia jest wyrazem jej wolności artystycznej.
Na medialną burzę nie trzeba było długo czekać. Poszczególne instytucje zaczęły lawinowo odbierać przyznane jej wyróżnienia, a przy okazji wyszedł fakt, że Hingst kłamała jeszcze w kilku innych kwestiach – m.in., że pomagała dzieciom w indyjskich slumsach.
KARA ZA KŁAMSTWO
Zjawisko fałszywej ofiary znane jest od lat i nie omija nawet tak wrażliwego tematu, jakim jest Holokaust.
Najbardziej znaną sprawą, dotyczącą podobnego oszustwa, było fałszerstwo Mishy Defonseki, autorki książki „A Memoire of the Holocaust Years”. Wydana w 1997 r. powieść była zapisem jej rzekomo traumatycznych wspomnień z II wojny światowej. Belgijka pisze, że gdy miała zaledwie siedem lat, Niemcy aresztowali jej rodziców. Jako mała przestraszona dziewczynka postanowiła jednak, że ich odnajdzie. Uciekła od przybranych opiekunów i przez kolejne miesiące pokonywała pieszo setki kilometrów przez Belgię, Niemcy i Polskę. By przeżyć, musiała kraść jedzenie, a nawet zastrzelić w samoobronie żołnierza. Przez pewien czas mieszkała w lesie ze stadem wilków, które okazały jej więcej serdeczności niż ludzie.
Historia tak wzruszająca, że momentalnie zyskała status bestsellera. Książkę przetłumaczono na 20 języków, a na jej podstawie Francuzi nakręcili film. Były spotkania z ocalałymi, wystawy i konferencje.
Jedenaście lat po premierze wspomnień wyszło na jaw, że Defonseca wszystko zmyśliła. W1943 r., czyli w czasie opisywanej wędrówki w poszukiwaniu rodziców, w rzeczywistości uczyła się w brukselskiej szkole. Kiedy odnaleziono jej akt chrztu, okazało się, że nie jest Żydówką i nazywa się Monica Ernestine Josephine De Wael.
Choć kobieta przyznała się do winy, sprawa sądowa wytoczona jej przez oszukane wydawnictwo ciągnęła się przez sześć lat. Ostatecznie w 2014 r. sąd stanowy Massachusetts nakazał jej zwrot 22,5 min dolarów, które zarobiła na sprzedaży fałszywej autobiografii. Wyrok jest o tyle ważny, że po raz pierwszy nakazywał zwrot pieniędzy zarobionych na oszustwie.
JABŁKA W BUCHENWALDZIE
Takiej kary nie poniósł Binjamin Wiłkomirski, który też nieźle zarobił na swojej zmyślonej biografii, osadzając ją w realiach Holokaustu.
Oszust był Szwajcarem i tak naprawdę nazywał się Bruno Dossekker. W wydanej w latach 90. książce „Fragments. Memories of a Wartime Childhood” opisuje swoje dzieciństwo przypadające na lata 1939-1948. Mieszkając na Łotwie, Wiłkomirski miał być aresztowany w ulicznej łapance, a następnie przewieziony do obozu na Majdanku.
Wspomina okrucieństwa esesmanów, głód, krew i strach. W j ego historii pełno jest Polaków, którzy nienawidzą Żydów i antysemickich urzędników. Książka zrobiła błyskawiczną karierę: dostała prestiżową Jewish Book Award i Nagrodę Haymana za wkład w badania nad Holokaustem, a w ciągu trzech lat jej druk wznawiano aż sześć razy, tłumacząc ją na trzynaście języków.
Początkiem końca Wiłkomirskiego był pewien sierpniowy poranek 1998 r., kiedy do jego drzwi zapukał dziennikarz Daniel Ganzfried. Chciał przeprowadzić z nim wywiad, a jako że był świetnie obeznany w tematyce Holokaustu, szybko zaczął wyłapywać nieścisłości w zeznaniach swojego rozmówcy. Oszust nie dość, że nie był Żydem, nigdy w żadnym obozie nie przebywał, to na dodatek urodził się w roku 1941, więc nie było szans, by mógł cokolwiek z wojny pamiętać.
Dokładnie dziesięć lat później na światło dzienne wyszły kłamstwa Hermana Bosenblata, bohatera innej niesamowitej historii. Oprah Winfrey nie mogła powstrzymać łez, kiedy mężczyzna opowiadał jej, jakie katusze przeżywał w Buchenwaldzie, gdzie trafił jako chłopiec.
Pewnego dnia spacerując nieopodal ogrodzenia miał zobaczyć po drugiej stronie dziewczynkę, od której dostał jabłko. W ten oto sposób zrodziła się między nimi przyjaźń, która trwała siedem miesięcy. Wygłodniały chłopiec każdego dnia dostawał owoce od nowej przyjaciółki. W1957 r. już jako dorośli ludzie przypadkowo spotkali się ponownie. Kiedy mężczyzna rozpoznał w niej dziewczynkę sprzed lat, natychmiast poprosił ją o rękę. Historia chwytała za serca nawet najbardziej zatwardziałych cyników.
Sprawą Rosenblata zajęli się zawodowi historycy Zagłady, bo już sam fakt, że w Buchenwaldzie jakikolwiek więzień mógł codziennie chodzić wzdłuż ogrodzenia wśród uzbrojonych strażników, budził wątpliwości. Okazało się, że mężczyzna rzeczywiście był w obozie, ale całą resztę wymyślił. Wydawcy w ostatniej chwili wstrzymali druk książki. Ciekawe, że o oszustwie wiedziała cała rodzina mężczyzny, łącznie z żoną i dziećmi, i przez dwanaście lat nikt nie przyznał się do kłamstwa.
Podobnych przypadków przez lata było kilkadziesiąt. Enrico Marco nigdy nie był więźniem Flossenburga, choć w hiszpańskiej telewizji dzielił się traumatycznymi przeżyciami, jakie miały go tam spotkać. Podrobił nawet obozowy tatuaż. Peter Loth przedstawiał się jako ofiara eksperymentów doktora Mengelego, choć nigdy nie widział go na oczy. Psychopatycznego doktora nigdy nie spotkał także Joseph Hirt, inna „ofiara” Mengelego. Przyznając się w 2016 r. do kłamstwa, tłumaczył, że wymyślił swoją historię, by podtrzymywać pamięć o historii Zagłady.
KULTURA OSZUSTWA
Motywacje oszustów podających się za ofiary Holokaustu są różne. Jedni robią to dla pieniędzy, drudzy, by wzbudzić współczucie, a jeszcze inni święcie wierzą w swoje kłamstwa. Faktem jest, że odległa czasowo wojna sprawiła, iż wiele fałszywych ofiar czuje się bezkarnych i uwierzyło w nieweryfikowalność swoich opowieści. Historycy są jednak czujni i nie dają się łatwo zwieść. Kłamstwo prędzej czy później wyjdzie na jaw, bo oszust najczęściej sam gubi się w zeznaniach.
Brytyjski socjolog Frank Furedi zwraca uwagę, że współczesna kultura stanowi zachętę dla jednostek do manipulowania pamięcią. – Opowieści o traumie wynikającej z cierpienia stały się sposobem na zdobycie uwagi i uznania opinii publicznej. Ofiary decydują się na publiczny show, bo tylko w ten sposób wzbudzą współczucie i zyskają poparcie do roszczeń finansowych – stwierdza profesor.
W wielu przypadkach dziwi postawa rodzin owych kłamców, które jak w przypadku Rosenblata milcząc, stają się współodpowiedzialne oszustwa. Oczywiście nie zawsze. Bernarda Holsteina właśnie rodzina zdemaskowała przed opinią publiczną. Australijczyk, który tak naprawdę nazywał się Bernard Brougham, wydał w 2004 r. wspomnienia z czasów wojny zatytułowane „Stolen Soul”. Co ciekawe, wydał je za własne pieniądze, poświęcając na ten cel blisko 70 tys. dolarów. Wspominał w niej katusze dwóch lat, jakie przyszło mu spędzić w dzieciństwie w Auschwitz. On też miał tam paść ofiarą eksperymentów doktora Mengelego.
Kiedy o publikacji dowiedział się brat autora, zadzwonił do wydawnictwa i lokalnych mediów, tłumacząc, że jego brat nigdy w żadnym obozie nie był, a bezpłodność, która miała być rzekomo skutkiem przymusowej sterylizacji przeprowadzonej przez nazistów, to tak naprawdę wynik powikłań przechodzonej w dzieciństwie świnki.
Nie wszyscy oszuści szukają rozgłosu i chcą, by ich kłamstwa były oceniane przez opinię publiczną. Część z nich robi to wyłącznie dla pieniędzy, a im mniejszy rozgłos wokół sprawy, tym mniejsza szansa, że prawda kiedykolwiek wyjdzie na jaw.
Taką taktykę stosowała część działaczy Claims Conference, żydowskiej organizacji zajmującej się pozyskiwaniem niemieckich odszkodowań dla ocalałych ofiar Holokaustu. W 2014 r. wyszło na jaw, że szajka oszustów w ciągu 16 lat wyłudziła 42,5 min dolarów z dwóch niemieckich programów pomocowych. Nielegalny proceder polegał na fabrykowaniu wniosków rzekomych ofiar (w sumie 5,6 tys.), nadając im fikcyjną lub mocno naciąganą biografię. Dla oszustów gra warta świeczki, bo każdy ocalały dostawał od Niemiec jednorazowo 3,6 tys. dolarów. Do tego udało im się załatwić comiesięczne renty po 411 dolarów dla kilkuset osób, które nie miały do nich uprawnień. Fałszywe dokumenty produkowano w Brighton Beach na Brooklynie, a ze względu na charakter tego miejsca, oszuści nazywali je między sobą Małą Odessą (od mitycznej organizacji pomagającej po wojnie ukrywać się niemieckim zbrodniarzom).
Najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że wiele osób, które najbardziej ucierpiały na skutek zbrodni Holokaustu, nigdy nie dopominało się uznania ani pomocy. Wiele z nich zmarło w biedzie.
Opracował: Aron Kohn, Hajfa – Izrael