Menu Zamknij

Zapomniany obóz

Monika Odrobińska, DoRzeczy, nr 42, 18-24.10.2021 r.

Więźniów obozu w Potulicach dopiero w roku 1991 zaczęto traktować jak więźniów obozów koncentracyjnych. Faktycznie od tych ostatnich różnił go jedynie brak komór gazowych i krematoriów. Dzieci bez rodziców były w nim zostawione w większości na pastwę oprawców

Po wybuchu drugiej wojny światowej niektórzy sami uciekali z domów. Najczęściej przemieszczali się w głąb kraju, ale gdy po ustaniu walk kampanii wrześniowej niektórzy wracali, ich domy były już zajęte. Hitler nie wierzył w możliwość asymilacji „członków wysokowartościowego narodu” wśród rdzennej, „mniej wartościowej” ludności. Aby uniknąć konfliktów międzypaństwowych na tym tle, chciał wszystkich Niemców skupić na jednym terenie. Znacznie przekraczał on granice Niemiec, dlatego tę „przestrzeń życiową” należało poszerzyć. Wypędzanych na początku Polaków umieszczano w rozrastającej się sieci obozów przesiedleńczych z centralami w Poznaniu, Łodzi, Gdańsku, Katowicach i Zamościu.

W czasie pierwszych kilkunastu tygodni wojny, „dzikie”, czyli niezorganizowane wysiedlenia ustąpiły miejsca systemowym, wszak planowane wobec 8 min Polaków i Żydów, czyli 80 proc. ludności zamieszkującej tereny IIRP wcielonej do Niemiec, były jeszcze przed wybuchem wojny. Pozostali wykazujący proniemieckie postawy Kaszubi, Mazurzy czy Ślązacy mieli ulec zniemczeniu; ci, którzy się do tego „nie nadawali”, mieli zostać niewolnikami. Młodzi i zdrowi wywożeni byli na roboty do Niemiec, a dzieci o wyglądzie aryjskim szykowane były dla niemieckich rodzin, reszta – do eksterminacji. Wypędzani mieli kilkanaście minut na zabranie niezbędnej odzieży i przedmiotów codziennego użytku oraz jedzenia na drogę. Ostatnie szacunki mówią o 2,5 min wysiedlonej przez Niemców ludności polskiej.

TRZY PACZKI

– Tata był kuczerem, czyli woźnicą zarządcy zajętego przez Niemców majątku hr. Potulickiej w Potulicach – mówi Stanisław Rosada z Nakła (rocznik 1935). – Codziennie o godz. 7 czekał już powózką pod dworem i mógł obserwować ukradkiem pracujących tam więźniów z obozu. Z czasem udało mu się nawiązać z nimi kontakt. Od kiedy Niemcy ich aresztowali i wywieźli z Wejherowa i Kartuz, ich rodziny nie wiedziały, co się z nimi dzieje. Tata brał od nich potajemnie listy, by potem w miasteczku nadać do wysyłki. Korespondencja kwitła w obie strony. Niemiec, którego ojciec obwoził, nie wiedział, że pod wozem są zakazane przesyłki.

Stanisław Rosada urodził się w Potulicach. Pięcioosobowa rodzina zajmowała mieszkanie zaraz przy ulicy: pokój z kuchnią i korytarzykiem. Od lutego 1941 r. widział co jakiś czas pędzone pod oknami transporty do obozu – tłum wyczerpanych, wygłodniałych więźniów był pędzony 7 km od stacji kolejowej w Nakle nad Notecią. – Wtedy mama kromki upieczonego przez siebie chleba zawijała w gazetę „Deutsche Rundschau” i mówiła: „Rozdaj im ten chleb, a uważaj, żeby cię Niemcy nie zastrzelili”. Więc rzucałem im z kucek te pakuneczki, a oni chwytali łapczywie. To samo robiła jeszcze jedna kobieta, ale dostrzegł ją Niemiec i kolbą karabinu złamał jej rękę.

Zanim wysiedleńców wsadzono do pociągów wiozących do obozu, na rynku pojawiała się grupa Niemców, głównie z Besarabii. – Brali od Polaków tabliczki z numerem gospodarstw, po czym jechali je zająć jak swoje. Wchodzili pod jeszcze ciepłą polską pierzynę – mówi historyk z Muzeum Ziemi Krajeńskiej Mariusz Gratkowski. – Proces ten trwał do czasu, gdy na tereny te wchodzili już Rosjanie. Willę Anna w Nakle zajął niemiecki lekarz, zamordowany potem w Fordonie VI. Wiele lat po wojnie przyjechała tu jego spadkobierczyni i pytała, czy Polacy mają uregulowane stosunki własnościowe nieruchomości. Wówczas właścicielka sprostowała, że to Niemcy dzierżawili willę, podobnie jak wszystkie inne gospodarstwa powierzone im przez III Rzeszę, a ich prawowitymi przedwojennymi właścicielami są Polacy. Nie ma co kłaść uszu po sobie i warto dowodzić prawdy w tym zakresie.

Nie inaczej było z pałacem i całym majątkiem hr. Potulickiej w Potulicach, który po wybuchu wojny Niemcy po prostu zasiedlili. – Na drugim piętrze urządzili szwalnię szyjącą mundury i torby na wyposażenie dla wojska, a na pierwszym – szkołę SS, w której żołnierze uczyli się zaprowadzania okupacji – tłumaczy Monika Schulz-Kraińska, historyk i dyrektor Szkoły Podstawowej im. Dzieci Potulic w Potulicach, gdzie prowadzi Izbę Pamięci. – W lutym 1941 r. Niemcy postanowili utworzyć w pałacu obóz dla wysiedlanych Polaków. Gdy więźniowie przestali się w nim mieścić, choć na trzypiętrowych pryczach każdy miał dla siebie ledwie metr wysokości, Niemcy zdecydowali się rozbudować obóz. Początkowo nie było nawet ogrodzenia z drutu kolczastego, tylko żołnierze chodzili z karabinami. Zbyt często jednak zdarzało się, że okoliczni mieszkańcy przerzucali paczki, i w 1942 r. powstało ogrodzenie z zasiekami.

Trzydzieści cztery baraki zbudowali sami więźniowie. – Prymitywnymi narzędziami utwardzali ziemię, tłukli tłuczeń, kładli szyny i lorki – platformy kolejowe – mówi Stanisław Rosada.

– Niemiec nikomu darmo jeść nie da. Ale też nikt z nas do obozu się nie pchał. W czerwcu 1943 r. na pocztę w Potulicach przyszły trzy paczki na nazwisko Rosada. – Placówkę obsługiwał Niemiec, który brał od nas mleko i chleb, ale nawet on nie mógł nas wybronić w czasie rewizji – mówi pan Stanisław. – Bo w jednej z tych paczek był list o treści: „Panie Rosada, proszę to dostarczyć inżynierowi, który stawiał barak”. No i nas naszli. Stałem przed domem, gdy usłyszałem: „Co tu robisz, przeklęty psie?!”. Odepchnęli mnie, a ja tylko pomyślałem: „Oby nie otworzyli szafoniery”. Tam tata przechowywał listy przykryte niemiecką gazetą. Bóg im chyba oczy zakrył, bo ich nie zauważyli, mimo to rodziców aresztowali – za tę paczkę, od której nie dało się wyłgać. Gdy wyszli, wszystkie listy z szafoniery wrzuciłem do pieca.

Rodziców pana Rosady Niemcy trzy dni trzymali w karcerze, urządzonym w piwnicy potulickiego pałacu. – Mama znała pałac, bo przed wojną pracowała u hrabiny w kuchni. Teraz jednak siedzieli z ojcem na lichych taborecikach w wodzie po kostki, przymierali głodem i oganiali się od szczurów jedzących zwłoki i ostrzących zęby również na nich – relacjonuje ich syn Stanisław. – Niemcy ich przesłuchiwali, ale oni szli w zaparte, więc po trzech miesiącach zostali wywiezieni do Stutthofu, a potem z powrotem do Potulic.

Dzieci tymczasem zostały same. Szczęśliwie parę domów dalej mieszkały obie babcie, które do nich zaglądały.

– Trzy dni po aresztowaniu rodziców Niemcy obstawili wszystkie budynki i wypędzili z nich ludzi – wspomina Stanisław Rosada. – Nasze mieszkanie od razu zajęli niemieccy wachmani, całą wioskę tymczasem stawiali w czwórki i zaczęli pędzić do obozu. Nie bałem się, bo nie wiedziałem, co nas czeka. Poza tym byłem z ludźmi ze wsi.

DYŻURNA TRUMNA

Nowym więźniom przyznano numery obozowe, które ci nosili na tabliczkach zawieszonych na szyi. Gdy ich spisali, odesłali do łaźni: starych, młodych, dzieci, kobiety, mężczyzn – wszystkich naraz. Ich rzeczy wzięli do odwszawienia. Cała potulicka wioska zajęła barak numer 18. – Na ośmiu dostawaliśmy dwukilogramowy chleb i litr wodnistej zupy, repeta na nią mówiliśmy, mleka wcale nie było, czasem dali kaszy na wodzie – wspomina Stanisław Rosada. A Monika Schulz-Kraińska dodaje: – Jeśli pojawiało się mięso, to psie, zdarzały się też świńskie kości. W zupie pływały robaki. Ziemniaki pojawiły się tylko raz – gdy przyjechała kontrola, ale więźniom nie wolno było ich ruszyć.

Raport dr. Leona Konkolewskiego mówi, że w pewnych momentach warunki bytowania w potulickim obozie były gorsze od warunków w obozach koncentracyjnych. Przykładowo przez cały 1943 r. zabronione było dostarczanie więźniom paczek, a w nich znajdowało się głównie jedzenie mogące uzupełnić otrzymywane z kuchni 800 kilokalorii dziennie. Dla porównania w Stutthofie więźniowie wraz z posiłkami dostawali 1,3 tys. kilokalorii. Tak głodowe racje skutkowały chorobami, głównie gruźlicą, ale przez obóz przeszły też epidemie: odry, dyfterytu, płonicy i biegunki. Na kilka tysięcy więźniów przysługiwała ilość leków, którą pomieściłaby jedna teczka. Ciężarne rodziły w barakach na słomie. Dzieci zazwyczaj krótko po narodzinach umierały.

Przez trzy miesiące rodzeństwem Rosadów zajmowała się siostra ich mamy. We wrześniu do obozu przywieziono także ich rodziców. – Mama została zatrudniona w maciami, wyplatała kapcie i torby z mokrej słomy, a tata nadzorował grupę 30 chłopców zbierających jagody, maliny czy grzyby – wspomina Stanisław Rosada. – Wychodziliśmy, bo ja byłem w tej grupie, o godz. 7, a wracaliśmy o godz. 21. Do lasu szliśmy nawet 20 km, aż pod Bydgoszcz. Ale mnie to nie przeszkadzało, wreszcie był ze mną tata, a on znał okolicznych gospodarzy, którzy w zamian za owoce dawali nam po ziemniaku. No i byliśmy wolni, a nie za drutami.

– Dzieci w wieku od dwóch do czterech lat „pilnowały się” same – mówi Monika Schulz-Kraińska. – Dzieci między piątym a dwunastym rokiem życia zbierały leśne owoce dla Niemców. Gdy wracały ze zbiorów, przy bramie każde z nich musiało pokazać język. Jeśli nosił ślady zjedzonych owoców, to dziecko dostawało karę, a kary były dotkliwe. Szczególnie lubił je wymierzać Wojciech Jopek, volksdeutch, który z lubością topił maluchy lub roztrzaskiwał je o ściany.

Stanisław Rosada urodził się i do lat 60. mieszkał w Potulicach fot. monika oorobikskaDzieci padały jak muchy – jeśli nie zakatowane przez oprawców, to z powodu horób, głodu, zimna, a najczęściej pewnie z tęsknoty za rodzicami, którym je wyrwano. Jedna z więźniarek wspominała, że gdy trafiła do obozu, miała 3,5 roku. Gdy z resztą maluchów wracała do obozu, dzieci trzymały się za ręce, by nie upaść, bo idąc… spały. Takie wycieńczenie prowadziło do licznych zgonów. Niektóre cyklicznie odwiedzały szpital, inne już z niego nie wychodziły. Najmłodsza siostrzyczka Stanisława Rosady, Zosia, trafiła do obozu w wieku trzech miesięcy. – W dziewiątym miesiącu życia dostała w buzi „betki”, grzybicy, i od tych krost się udławiła – wspomina starszy brat. – Została pochowana na cmentarzu za obozem, dziś to cmentarz ofiar drugiej wojny światowej w Potulicach. Ludzi chowano wtedy nago do jednej z trzech dyżurnych trumien z otwieranym dnem. Po tym, jak więźniowie wywieźli je na cmentarz, uchylali wieko, a ciała spadały do dołu. Niepełnosprawnych, niemowy, chorych z baraku 19. wywozili z kolei do krematorium w Auschwitz-Birkenau.

CZYJ WYRZUT SUMIENIA?

Niedługo trwała „turystyka dożywiająca” do lasów i gospodarstw pod opieką ojca p. Stanisława. – Po kilku tygodniach Niemiec wezwał naszego kapo i zapytał: „Czemu wy takiego zbrodniarza na zewnątrz wypuszczacie?” i się skończyło. Kapo na szczęście załatwił tacie pracę w kuchni, skąd czasem przyniósł nam chleba. A w 1944 r. przyszło zarządzenie, by dzieci do 12. roku życia zwolnić. Mnie zabrał do siebie brat mamy. Pasłem u Niemca pięć krów, a jego żona mnie dokarmiała. W pewnym momencie Niemiec znikł. Zbliżał się front wschodni i niebawem to Niemców mieli wywozić do obozu w Potulicach. Wtedy to ja żonie i dziecku tego Niemca podrzucałem przez druty jedzenie.

– Kiedy dzieciom uwięzionym w obozie w Potulicach zaczęli umierać rodzice, Niemcy postanowili je zwalniać, podobnie jak te, na które za drutami ktoś czekał – mówi Mariusz Gratkowski. – Przy okazji prowadzili selekcję: te, po które nikt się nie zgłosił, a które pozytywnie przeszły badania rasowe, były oddawane nowym niemieckim rodzicom w ramach zasilania germańskiej demografii, nadszarpniętej stratami wojennymi. Skala uprowadzonych z Potulic dzieci nie jest do końca znana, choć w bydgoskich archiwach znajdują się dokumenty, na podstawie których można to wywnioskować.

– Przez obóz w Potulicach przeszło ok. 25 tys. osób, choć to z pewnością liczba niedoszacowana – mówi Monika Schulz-Kraińska. – Jego historia nie skończyła się jednak wraz z końcem wojny.

W latach 1945-1949 znajdował się tam Centralny Obóz Pracy dla Niemców, powołany przez wydział Więziennictwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Zginęło w nim blisko 3,5 tys. Niemców, których zwłoki wrzucano do dołów na wyrobisku po piasku. Ostatecznie zamieniono je w wysypisko śmieci. W1951 r. powstał tam zakład karny, w którym od 13 grudnia 1981 r. nie przetrzymywano jednak kryminalistów, lecz internowano działaczy Solidarności regionów bydgoskiego i toruńskiego. W tej chwili jest miejscem odsiadki dla odbywających karę po raz pierwszy.

– Powojenna historia obozu w Potulicach nie została dokładnie przebadana – mówi Mariusz Gratkowski. – Niektóre niemieckie doniesienia mówią o panujących tam tragicznych warunkach, polskie – wręcz przeciwnie. Były więzień wspomina, że zza ogrodzenia słychać było głosy bawiących się dzieci. On tymczasem jako dwulatek „bawił się” tam, grzebiąc łyżką w ziemi za barakiem.

– Pamiętajmy, że o powojennych granicach Polski zdecydowały Teheran, Jałta i Poczdam plus zapewne mnóstwo innych paktów, o których się nigdy nie dowiemy – kontynuuje Mariusz Gratkowski. – Zanim Niemców, którzy przybyli tu przecież, by zawładnąć Polakami i ich majątkami, zaczęto z Potulic sukcesywnie wywozić do powstającego NRD, należało ich gdzieś zgromadzić. Powstał więc obóz, by nie pozbyć się ich tak, jak to robili Rosjanie – czyli przez zsyłkę.

Niestety, wciąż słychać głosy, które z miejsca polskiej martyrologii chcą uczynić symbol polskiego wyrzutu sumienia. A on, owszem, może stanowić wyrzut sumienia, ale okupujących nas wówczas Rosjan. Bo tak potoczyła się nasza historia – spod jednej okupacji trafiliśmy pod kolejną, tymczasem z najtragiczniejszych jej wydarzeń rozlicza się nas, Polaków.

Opracował: Cwi Mikulicki – Hajfa, Izrael