Waldemar Łysiak, doRzeczy, nr 10/263, 5-11.03.2018 r.
Musząc żyt obok Niemców, męczę się i żyję,
Lecz nienawiść do tyła rozkrzewia się w duszy,
Kiedy jestem przy Niemcach, tak mi serce bije,
Że mi się kiedyś w piersiach od wzgardy rozkruszy
Juliusz Słowacki
Pokqd ziemi, pokąd słońca,
Lach nie będzie Niemcu bratem
Teofil Lenartowicz
Pierwiej w księżycu na tronie zasiędzie,
Nim Niemiec Polakowi przyjacielem będzie
Aleksander Fredro
Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz
Maria Konopnicka
A Niemcy tymczasem po cichutku, spokojnie
i systematycznie swoje robią
Wacław Berent
Salonowy kombinator o celebryckim już statusie, reklamujący się jako filozof Jan Hartman, umieścił na swym wojowniczo politpoprawnym blogu frazę: „Przepraszam Niemców za PiS”. To nic zaskakującego, filogermańskich „Prusaków” jest w Salonie, czyli w opozycji, co niemiara. Skąd ta nazwa? Otóż „Stronnictwem Pruskim” rodzimi „narodowcy” zwą już od dawna Tusko- wą Platformę Obywatelską, nawiązując do łaszenia się platformersów u stóp Merkelowego Berlina, jak również do XVIII-wiecznej antypolskiej perfidii Prus. Król Fryderyk II zwany Wielkim był pomysłodawcą i motorem pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a jego koronowani następcy działali identycznie antypolsko. Mieli przy tym wsparcie ideologiczne ze strony oświeceniowych niemieckich filozofów. Exemplum Christoph Bernard Joseph Schucking, który w swych „Adresowanych do Przyjaciela rozmyślaniach Kosmopolity na temat rewolty polskiej” („Pensees d’un Cosmophilite a un Ami sur la revolution de Pologne”, Munster 1773 (Przywołuję tę akurat broszurę, gdyż jest ona niezwykle rzadka. Nie znali jej ani historycy przedwojenni [Stanisław Kot, „Rzeczpospolita Polska w literaturze politycznej Zachodu”, 1919), ani powojenni (Wacław Zawadzki, „Polska Stanisławowska w oczach cudzoziemców”, 1963; Jan Gintel, „Cudzoziemcy o Polsce”, 1971).) wazeliniarsko pisze do Fiydeiyka II jako „filozof” do „filozofa”, przedkładając adresatowi swą entuzjastyczną opinię na temat słuszności rozbioru Polski (1772) dokonanego z inicjatywy Berlina. Zrewoltowaną (Konfederacja Barska 1768-1772) Polskę prezentuje jako „Rzeczpospolitą despotyzmu i anarchii” która przez swą „nazbyt nieposkromioną suwerenność” (sic! — „l’independence de plus indompte”) stanowiła „ciągłą groźbę dla swych sąsiadów”, więc trzeba było zapobiec tej groźbie rozbiorem.
Ów rozbiór Schucking zwie „ lekarstwem zaaplikowanym rękami potęg sąsiednich gwoli praw ludzkich” („droits de l’huma- nite”), używa zatem terminologii („prawa człowieka”) faworyzowanej dziś przez ujadające na Polskę pieski unijne, któiych smycze dzierży Berlin.
KRÓTKA SMYCZ
Gdy już wspomniałem o smyczach, pozwolę sobie tę kwestię rozwinąć. Problemem jest tu nie tylko znany i globalnie komentowany fakt, iż Niemcy do najważniejszych stanowisk unijnych dopuszczają wyłącznie miernych polityków z różnych europejskich krajów (politykami dużego formatu trudno byłoby sterować), dzięki czemu Bruksela stanowi narzędzie Berlina — lecz także agenturalność.
Unia Europejska — o czym nie wszyscy wiedzą — jest od dawna rządzona przez kadrowych komunistów i socjalistów, którzy nieformalnie (kryjomo) są także kadrowymi agentami niemieckich służb specjalnych. Za kulisami dyplomacji europejsldej, amerykańskiej i azjatyckiej (czyli „kuluarowo”) jako „agenciaków Berlina” wskazuje się szefów UE: przewodniczącego Komisji Europejskiej, Luksemburczyka Jeana-Claude’a Junckera (nieuleczalnego alkoholika, twórcę tzw. „planu Junckera”, który ma czynić gospodarki Europy Środkowo-Wschodniej wasalami gospodarki niemieckiej), Fransa Timmermansa, wiceprzewodniczącego KE (gorącego adwokata partnerstwa Moskwa-Berlin, wprost schizofrenicznego nieprzyjaciela Polski) i Donalda Tuska, przewodniczącego Rady Europejskiej (mówi się o nim, odkąd ja go tak nazwałem: „pudel Angeli”). Identyczną łatę („agenciaki Berlina”) przypina się wielu komisarzom UE — tym partyjnie komunistycznym, jak Włoszka Federica Mogherini, komisarz do spraw zagranicznych i bezpieczeństwa (od 1988 roku członkimi KP Włoch), Francuz Pierre Moskovici nomen omen, komisarz ds. ekonomicznych i finansowych (członek trockistowskiej Rewolucyjnej Ligi Komunistycznej) i Dunka Margareta Vestager, komisarz ds. konkurencyjności (członkini Lewicy Radykalnej); tym socjalistycznym, jak Rumunka Corina Cretu, komisarz ds. polityki regionalnej, Czeszka Vera Jourova, komisarz ds. sprawiedliwości i równości płac, czy Słowak Maroś Sefćović, komisarz ds. unii energetycznej (kształcony w Moskwie); wreszcie tym centrowym z lewackim przechyłem, jak Fin Juryki Kateinen, komisarz ds. miejsc pracy, bezrobocia i wzrostu, Łotysz Valdis Dombrowskis, komisarz ds. usług finansowych i rynków kapitałowych, Niemiec Giinther Oettinger, komisarz ds. gospodarki cyfrowej, społeczeństwa, budżetu i zasobów ludzkich, Irlandczyk Phil Hogan, komisarz ds. rolnictwa i rozwoju wsi, Estończyk Andrus Ansip, komisarz ds. jednolitego rynku cyfrowego, Szwedka Cecilia Malmstróm, komisarz ds. handlu, oraz Polka Elżbieta Bieńkowska, komisarz ds. rynku wewnętrznego. Prawie wszyscy oni byli w wyścigu ku fotelom „lewarowani” przez Berlin. Optymiści twierdzą, że tylko połowa z nich to regularni agenci niemieckich „służb”, pesymiści — że 3/4. Według mnie ci pesymiści to optymiści.
Ta niemiecka polityka smyczy agenturalnej lub paraagenturalnej (exemplum niemieckie „granty” dla polskich akademików i honoraria dla polskich żurnalistów) jest równie skuteczna co niemiecka polityka propagandy historycznej, wskutek której 70% kanadyjskich studentów uważa, że „Naziści to Polacy, którzy zbudowali obozy zagłady, a wcześniej rozpętali II Wojnę Światową”. Na naszej półkuli tylko ruska-sowiecka-postsowiec- ka propaganda dorównuje kłamliwością niemieckiej. Obie zresztą mają bardzo dawne wspólne płaszczyzny: ruscy inteligenci XIX wieku pasjonowali się niczym pismem świętym filozofią niemiecką (Fichte, Schelling, Hegel, Marks], a wrogowie II Rzeszy zwali ją nie bez przyczyny „knuto-germańskim imperium” fi do tego zadawnionego ruso-germańskiego braterstwa, i do przekłamywania historii, jeszcze wrócę niżej).
MIĘDZYMORZE VERSUS MITTELEUROPA
Dopiero dzisiaj, gdy kanclerzyca Merkel otwarła przeciw tradycyjnej chrześcijańskiej Europie islamską puszkę Pandory, służącą za cios dobijający — widać jak pochopna była zgoda mocarstw na zjednoczenie Niemiec przywracające Germanom hegemoniczny status. Póki Niemcy były rozdrobnione (aż do roku 1871), panowała w Europie równowaga sił, gdyż niezbyt duże Prusy miały silnych kontrolerów (Anglia, Francja, Austria, Rosja). Lecz gdy Bismarck zjednoczył Niemcy — wybudowana przezeń II Rzesza stała się piątym mocarzem europejskim, co rozregulowało nie tylko europejską, lecz i światową równowagę sił (dowodem dwie Wojny Światowe), wskutek agresywności/pazerności tego „piątego elementu”. Duże, scalone Niemcy to ciągła europejska groźba, potencjalna gangrena nieodmiennie.
Nikt nie wie o tym lepiej niż Polacy (vide tysiąc lat naszego handryczenia się z niemieckim żywiołem), i nikt nie jest dziś bardziej nieufny niż Polacy. To kwestia nie tylko terytorialna (chwilowo — jak jeszcze długo? — nieodbezpieczany granat „Ziem Odzyskanych”), lecz też kulturowo-cywilizacyjna. Jeden spośród moich ulubionych komentatorów politycznych, Wojciech Tomaszewski: „Dla Polski niemieckie imperium stanowi śmiertelne zagrożenie (…) Polska należy do cywilizacji łacińskiej, nasze korzenie to Rzym. Niemcy z tym Rzymem od wieków walczą o dominację w Europie. Wymyślili Reformację, niszcząc jedność religijną naszej cywilizacji i inicjując 150 lat krwawych wojen religijnych. Na niemieckiej ziemi powstały pogańskie ideologie współczesnego komunizmu i nazizmu. Ta druga, zastosowana przez Niemców w praktyce, była barbarzyńską próbą zniszczenia naszej łacińskiej cywilizacji” (2017).
Próbą zniszczenia Polski i polskości było całe tysiąclecie historii niemieckiej, czyli tej od Mieszka I broniącego się przed Odonami, Geronami i Wichmanami, których następcy też jasno werbalizowali cel. Kanclerz Bismarck uczył: „Polaków trzeba wytłuc do ostatniego, jak wilczą zarazę”. Szef Reichswehry, von Seeckt, tłumaczył: „Polska na mapie to dla nas fakt nie do zniesienia”. Geografii/topografii nie przeskoczymy. Heniyk Sienkiewicz, autor „Krzyżaków”, wzdychał: „Choćby na krańcu świata, byle od Niemców daleko!”. Niestety los uczynił Polaków dożywotnimi sąsiadami Germanów, musimy z tym żyć, narzekając — Kazimierz Przerwa Tetmajer nie o Żydach sarkał: „Nic dziwnego, że naród wybrany chce wszystko wybrać”. Dzisiaj chce wybrać w całej Europie (po staremu), co mu się udaje, lecz na wschodzie Europy nie bez kłopotów, gdyż niemiecka koncepcja „Mitteleuropy” zderza się z geopolityczną koncepcją zwaną niegdyś „Pentagonale”, później „Heksagonale”, a teraz „Międzymorzem” lub „ Trójmorzem”
Odkąd załamał się porządek jałtański, Niemcy robili wszystko, by w przestrzeni między Rosją a nimi nie powstał żaden układ polityczny niezależny od Berlina — chcieli wasalizować to terytorium, budując tam swoje wpływy (już Stefan Żeromski, choć myślał o innym międzymorzu, pisał w „Międzymorzu”: „Niemcy, którzy na cudzych popiołach tak dobrze budować umieją…”’]. Konsolidująca ten region antyniemiecko inicjatywa Grupy Wyszehradzkiej to dla Berlina potężny cios, wyautowujący „Mitteleuropę”. Owszem, Berlin dalej ma w krajach „Międzymorza” silne wpływy kulturowe i polityczne (za sprawą licznych niemieckich fundacji, bądź, jak nad Wisłą, także struktury właścicielskiej mediów), przegrywa jednak (póki co) grę geopolityczną. Dla pani Merkel „die polnische Frage” (kwestia polska) to dzisiaj głównie fakt, że Warszawa pełni sterniczą rolę w marginalizowaniu koncepcji „Mitteleuropy”. Zasadniczym celem Berlina na tym kierunku jest więc rozbijanie jedności „ Wyszehradu”.
DEBEL BERLIN-KREML
W kontrwyszehradzkim sabotażu sojusznikiem Niemców są Rosjanie. Czemu? Gdyż strategiczne przymierze państw leżących między Morzem Czarnym, Bałtykiem i Adriatykiem (dziś mówi się już nie o heksagonie, czyli o sześciu, a o dwunastu — to: Polska, Węgry, Czechy, Rumunia, Bułgaria, Estonia, Litwa, Łotwa, Austria, Słowacja, Chorwacja i Słowenia) jest nie tylko „zgiętym łokciem” dla „mitteleuropejskich” wasalizatorskich apetytów Berlina, lecz również próbą tworzenia przeciwwagi dla strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego, które mogłoby trząść Europą po swojemu. Kacapów bowiem, nie mniej niż Germanów, „Trójmorze” uwiera, zaś „sztamę” geopolityczną z Berlinem Kreml ma we krwi, co najmniej od XVIII wieku.
Nasza poezja dokumentuje ten wrogi nam sojusz wrednych sąsiadów nieprzerwanie przez ćwierć tysiąclecia. Znany rymopis ery Stanisławowskiej, czyli doby rozbiorów, Stanisław Trembecki, klnie: „Rusin na nas Niemce zwabiał!”.
Za czasów napoleońskich Polska, wyzwolona przez Francuzów jako Księstwo Warszawskie (1807-1814), znajdowała się cały czas w obcęgach prusko-rosyjskich. Ciekawostką bardzo znaczącą jest fakt, że wtedy wszyscy (prócz Bagrationa i Kutuzowa) dowódcy wojsk cara Aleksandra I byli Niemcami: generałowie Bennigsen, Baggowut, Buxhöwden, Barclay de Tolly (którego adiutantami zostali też Niemcy, Satz i Schmied) — by wymienić jedynie tych na literę B. Podczas Kongresu Wiedeńskiego (1815) wśród pięciu przedstawicieli cara dwóch było Niemcami: Anstett i Nesselrode. Zawadiacki nawyk co śmielszych oficerów rdzennie rosyjskich stanowiło wkraczanie do sztabu generalnego carskiej armii z pytaniem: „— Przepraszam, czy ktoś tutaj mówi po rosyjsku?…”. Wisienką na torcie tej rusko-germańskiej komitywy ery Napoleona był romans między carem Aleksandrem i Luizą Pruską, żoną króla Fryderyka Wilhelma III.
W dobie Powstania Listopadowego (1830-1831) absolutna większość rosyjskich generałów tłumiących tę insurekcję miała niemiecki rodowód: Dybicz (de domo Diebitz), Rosen, Pahlen, Witte, Kreutz, Geismar, etc. Można to niemieckie służenie u Rosjan wyliczać przez kolejne dekady, aż do dzisiejszej synekury ekskanclerza Schródera u Putina, czyli za żołd od Gazpromu. Poeta doby Romantyzmu, Krystyn hrabia Ostrowski, miał rację pisząc:
„Dlaczego Moskal nas pokonał dumnych? Bo słucha Niemców, podłych lecz rozumnych”.
Wielki Zygmunt Krasiński miał to samo zdanie:
„Gdy zbrodnię jaką gdzie spełni morderca, Wraz ją uprawnisz teorią bez serca, Tyś idealny Moskal — chybaś Niemiec!”.
Kochający Romantyków Marszałek Piłsudski rzekł tuż przed śmiercią: „Polska za czasów Katarzyny i Fryderyka doświadczyła na własnej skórze co znaczy, gdy dwaj jej najpotężniejsi sąsiedzi dogadują się” (1934). Jeśli już padło imię carycy Katarzyny Wielkiej — to trzeba pamiętać, że ta Polakożercza Niemka z rodu Anhalt-Zerbst nie miała w żyłach ani kropli krwi ruskiej, zaś XIX-wieczni Romanowowie byli niemieckim (holsztyńsko-gottorpskim) rodem z dynastii oldenburskiej który przybrał sobie nazwisko Romanowów, by nie drażnić ludu rosyjskiego.
I Wojna Światowa, i II również, nie zepsuły braterskiej miłości Kacapów i Germanów, mimo że jedni i drudzy utoczyli sobie sporo juchy wzajemnie. Po drodze był niemiecki pociąg, który przywiózł Lenina do Petersburga, i antypolski Pakt Ribbentrop-Mołotow, teraz zaś rosyjski reżyser Alieksandr Sokurow daje obowiązującą wykładnię minionych konfliktów:
„— Tak walczą tylko bliscy krewni. Wojna pomiędzy Związkiem Radzieckim a Niemcami była czymś w rodzaju wojny domowej. Dlatego, że mamy wiele wspólnego. Nasze kraje były i są jak dwie siostry, ich wojny były konfliktami narodów, które nie potrafią żyć bez siebie. Nikt w Europie, ani nawet w świecie, nie jest sobie tak nawzajem potrzebny jak Niemcy Rosji, a Rosja Niemcom” (2009). No właśnie. Można Bogu dziękować, że mimo owej zażyłości „Noch istPolen nicht verloren” (Jeszcze Polska nie zginęła).
MERKELATURA
Gdy Sokurow wygłaszał te słowa, Niemcami już od czterech lat rządziła Angela Merkel, bardzo intensywnie kultywująca po dziś dzień zażyłe (partnerskie/przyjacielskie) relacje z Putinowską Rosją (Nord-Stream, Nord-Stream 2, itp.). W apogeum jej „cesarzowania Europą”, czyli na początku roku 2016 (później już było tylko gorzej, wskutek tsunami ze strony „nachodźców”], Anna Kwiatkowska-Drożdż (analityk Ośrodka Studiów Wschodnich, specjalistka od polityki niemieckiej) opublikowała bardzo ciekawy tekst a propos rosyjsko-niemieckich więzów. Kluczowe zdanie brzmi tam: „W społeczeństwie niemieckim żywa jest wiara, że dusza niemiecka i dusza rosyjska są całkowicie odmienne niż dusze innych narodów świata i z tego powodu mają znajdować wspólny język”. Druga (już czysto polityczna) strona medalu to fakt, że od dawna nową, prorosyjską polityką wschodnią Niemiec („neue Ostpolitik”) kierują „Russlandversteher” (rusofile o nieskończonej wyrozumiałości wobec Kremla), którzy „postrzegają Rosję jako kluczowego dla UE partnera geopolitycznego, wyznając credo, «Russia first» — Rosja na pierwszym miejscu”. W ramach takiego myślenia ci niemieccy motorniczowie podjęli decyzję (2015), że Berlin i Moskwa będą miały czołowy głos co do iynku gazowego. Anna Kwiatkowska-Drożdż: „To oznacza kompletne ignorowanie planów Komisji Europejskiej dotyczących dywersyfikacji dostaw gazu do Europy, a także interesów Europy Środkowej i Wschodniej”.
„Kompletne ignorowanie” interesów każdego (prócz Kremla) stało się niemiecką „Spezialitat” tuż po upadku Muru Berlińskiego. Będąc przez ostatnie ćwierć wieku głównym „płatnikiem” („Zahlmeister”) Europy — Niemcy uznały za rzecz naturalną tudzież sprawiedliwą pełnienie przez Berlin funkcji „nadzorcy” [„Zuchtmeister”) kontynentu. Ergo: dyrygenta/dysponenta. I właśnie to rozzuchwalenie pchnęło Frau Merkel do beztroskiego otwarcia granic Europy dla muzułmańskich hord w 2015 roku. „Dziewczynka z NRD” (tak ją zwał Helmut Kohl) okazała się istotnie babą z Niemiec komunistycznych, która prawie dwumilionową islamską komunę zwanych „uchodźcami” najeźdźców gości na koszt podatnika niemieckiego (ledwie 3% spośród nich podjęło pracę!), a „zero asymilacji” (czytaj: demonstracyjna wrogość wobec gospodarzy) jakoś jej nie przeszkadza. Wszystko to ze wsparciem SPD Martina Schulza, nienawidzącego Polaków lewaka, który nie posiada nawet matury (nie ukończył gimnazjum w Wurselen], ale lubi się mądrzyć autorytarnie. Ona sama zresztą przesiąkła i duchem, i retoryką komuchów — Tomasz Mysłek: „Angela Merkel przemawia w mediach do ludu językiem notabli SPD, szczególnie w sprawach «socjalnych» i polityki wewnętrznej” (2018). Bruksela, miotając groźby pod adresem Warszawy (bo odrzucamy koncepcję „relokacji uchodźców” ku Wiśle], jest tylko posłuszną tubą Berlina. O niemieckich groźbach pisał półtora wieku temu Lenartowicz:
„Pogróżki wasze tyle mi ważą,
Co psa skowyty około woza,
Co żab krakanie, gdy z błot wyłażą —
Tyle mi waży niemiecka groza”.
Rok 2015 był dla pani Merkel pechowy z dwóch powodów. Raz, że w Polsce wyborcy odesłali na „śmietnik historii” ekipę, która była berlińską psiarnią, czyniącą Lechistan „niemieckim zapleczem gospodarczym, krajem poddostawców i rezerwuarem siły roboczej” (W. Tomaszewski 2017), więc RP zaczęła odzyskiwać podmiotowość. A dwa, że właśnie roku 2015 Merkel otworzyła bramy Europy dla obcej kulturowo dziczy, co teraz wychodzi bokiem i Niemcom, i tracącej prestiż kanclerzynie. Krzysztof Rak: „Na potencjał Niemiec negatywnie wpływa katastrofa demograjiczna (…) Wbrew płonnym nadziejom imigracja nie jest tu żadną receptą, ponieważ zdecydowana większość imigrantów będzie adresatem pomocy socjalnej” (2017).
GEOPOLITYKA HISTORYCZNA
Niemcy lubią „uchodźców”, bo sami byli uchodźcami. W latach 30-ych XX wieku uszli ze swego kraju pod naporem kosmitów zwanych nazistami. Naziści zajęli cały teren Niemiec, wymordowali kilkadziesiąt milionów Europejczyków, i dopiero kiedy zostali przegnani lufami/bagnetami zachodnich aliantów oraz Sowietów — Niemcy mogli wrócić z emigracji na swoją ziemię, by głosić swą całkowitą niewinność.
Kontynuując jeszcze przez chwilę tę nutę szyderczego sarkazmu: Niemcy całe pięć lat (1939-1944) starali się wbić światu raz na zawsze do głowy, że są egzystującym w centrum Europy plemieniem zwyrodniałych morderców. I co? Nie udało się. Dzisiaj prawie nikt nie przypisuje tych rzezi Niemcom, tylko „nazistom”, a na pytanie: kto to byli „naziści”? — 70-80% młodzieży globu (od Peru po Nową Zelandię) wyjaśnia, że Polacy. Ilekroć w amerykańskim serialu „Zawód: Amerykanin” („The Ameri- cans”) mowa o zbrodniach niemieckich podczas II Wojny Światowej — nigdy nie pada słowo „Niemcy” lub „niemieckie”, zawsze: „naziści”, „nazistowskie”. Włoska gwiazda filmowa, Gina Lollobrigida, wspominając niemiecką okupację Rzymu, pamięta wyłącznie „nazistów”, Niemców tam nie było. Et cetera, et cetera.
Zważywszy powyższe — jestem już od dawna pod wrażeniem geniuszu Niemców. Wymordować 6 milionów Żydów, a później wlepić Holocaust innemu narodowi, przyszywając metkę „polskie” do hasła „obozy zagłady”— to duża sztuka, „Meisterwerk”! Gwoli ścisłości: tę nazwę wymyśliła tajna zachodnioniemiecka służba kontrwywiadowcza, zwana Agencją 114, w 1956 roku. Jej szef, były hitlerowiec (czyli „nazista”) Alfred Benzinger, zaproponował medialne rozpowszechnianie terminu „polskie obozy koncentracyjne”, perswadując: „Odrobina historycznego fałszu może się przyczynić do wybielenia odpowiedzialności Niemiec za Zagładę”.
W ostatnich kilku dekadach silnym wzmocnieniem tej „odrobiny historycznego fałszu” stały się fałszywe żydowskie relacje na temat Zagłady (Jerzy Kosiński, Monique de Wael, Mary Berg, Martin Grey, Sophie Caplan, Yitzak Zuckerman,Shmuel Krakowski, Dan Kurzman, Mark Verstanding, i in.), zwalające na Polaków winę za „Shoah”. Do schyłku lat 80-ych ubiegłego stulecia pracujący w Niemczech Zachodnich korespondenci cudzoziemscy parskali ironicznie: „ — Gdzieś tu muszą \ być jeszcze miliony Żydów!”, bo każdy [ napotkany Niemiec przekonywał ich, że i uratował jednego.
Za rządów Angeli Merkel Bundestag l nieomal jednomyślną deklaracją potępił j ludobójstwo Ormian dokonane przez Turków (1915), co znaczy, że Niemcy potrafią być sprawiedliwi gdy idzie o historię. Cudzą. Własna podlega „polityce historycznej” ślepej na fakty. Dlatego trzeba im te fakty przypominać. Zważywszy skuteczność przypominania — nikt nie uczynił tego wspanialej niż kibice Legii Warszawa gigantycznym banerem, który obejrzały miliardy mieszkańców globu: „Podczas Powstania Warszawskiego Niemcy wymordowali 160 000 ludzi. Tysiące spośród tych ofiar były dziećmi”, plus germańska lufa pistoletu przystawiona do głowy dziecka. Miesiąc wcześniej odwiedził Warszawę prezydent Donald Trump, wygłosił peany na temat chrześcijańskiego ducha oraz heroizmu Polaków, radząc ludziom słabym, aby w Polsce nabrali wigoru rycerskiego („ — Niech przyjadą do Polski!”), a dzień później znalazł się w płonącym (za sprawą anarchistów) Hamburgu (szczyt G-20), co internauci skomentowali serią kapitalnych„memów”.
Jeden ukazywał Trumpa dzwoniącego do prezydenta Dudy: „— Andrew, weź mnie jakieś wyro zarezerwuj, bo w tym Hamburgu to jakaś Afryka!”, na drugim Trump perswaduje surowo Angeli trzymającej twarz w dłoniach po wiadomości o demolce miasta: „— Ogarnij się, weź urlop, jedź na wakacje do Polski. Zobaczysz jak wygląda normalny kraj”.
W pierwszych dniach lutego niemiecki minister spraw zagranicznych, Sigmar Gabriel, ogłosił swą prywatną opinię, iż to Niemcy wywołały II Wojnę Światową, po czym dokonały Holocaustu. Jego odważny „news” ucieszył tylko Polaków, reszta świata to zignorowała, więc niemiecka kontrnazistowska „polityka historyczna” będzie dalej święciła triumfy. Z górą 60 lat jej stosowania przyniosło trwały efekt, trudno będzie unicestwić go. Z jednej strony Frau Merkel, pytana o zbrodnie hitlerowskie, potwierdza, że to była niemiecka robota, a z drugiej w berlińskim Centrum Upamiętnienia Ruchu Oporu ekspozycja mówi, że do antyhitlerowskiego ruchu oporu należeli za czasów Hitlera właściwie wszyscy Niemcy — harcerze, studenci, robotnicy, urzędnicy, intelektualiści, artyści, księża, oficerowie, a nawet Romowie, Żydzi i Sinti (!?). Gratulacje, narodzie niemiecki! Jakim cudem ten Adolf przetrwał 12 lat u władzy mimo tak zmasowanego ostrzału ze strony partyzantki i opozycji wewnętrznej?!…
Żądając od Berlina odszkodowań za materialne krzywdy, pamiętajmy nie tylko zniszczenia spowodowane przez hitlerowców, lecz i wiele wcześniejszych berlińskich łotrośtw, jak choćby kradzież przez Prusaków z Wawelu (1795) polskich insygniów królewskich (regaliów, czyli korony, berła i królewskiego jabłka), które Fryderyk Wilhelm III kazał przetopić na monety w 1809 roku.
Marian Hemar:
„Ja bardzo nie lubię Niemców
Z niejednego powodu.
Nie lubię ich pojedynczo,
Nie lubię jako narodu.
Mógłbym z grubsza powiedzieć,
Że z wszystkich cudzoziemców,
Których «en bloc» nie lubię —
Najbardziej nie lubię Niemców”.