Mój dziadek Józef lubił mi opowiadać różne historie ze swojego życia, najpierw w charakterze bajek na dobranoc, a potem gdy byłem trochę starszy – jako wiedzę o dawnym świecie, którego już nie ma. Większość z nich dobrze zapamiętałem, a to znaczy, że były ciekawe i warte zapamiętania.
Dziadek pracował przez wiele lat w Będzinie, w filii firmy Singer Sewing Machine Company, która produkowała i sprzedawała maszyny do szycia. Było to sto lat temu. Będzin był wtedy bardzo żydowskim miastem, na zachodnim skraju Imperium Rosyjskiego, nad którym miłościwie panował Mikołaj II Romanow. Miasto i zamek królewski powstały za Kazimierza Wielkiego w XIV wieku, a dwa wieki później w Będzinie była już rozwinięta gmina żydowska z synagogą, mykwą i cmentarzem.
Będzin na przełomie XIX i XX wieku – widok z drugiego brzegu Czarnej Przemszy. Widoczna okazała synagoga, z dwoma kwadratowymi wieżami – została spalona wraz z modlącymi się wewnątrz Żydami, w nocy z 8 na 9 września 1939 roku przez Niemców. Żydów próbujących ucieczki Niemcy natychmiast mordowali. |
Po lewej stronie ruiny królewskiego zamku, pięknie odbudowanego potem w Polsce Ludowej. Na przeciwległym zboczu wzgórza zamkowego, częściowo zachował się cmentarz żydowski.
Zdarzyło się pewnego razu, że dziadka posłano w charakterze serwisanta, do starego krawca w celu naprawienia jego maszyny do szycia. Krawiec ten, nazwiskiem Kon (co oznacza, że pochodził z rodu kapłanów Świątyni Króla Salomona) miał swój zakład w pobliżu będzińskiego rynku. W tamtych czasach na rynku skupiało się życie handlowe miasta, a zatem i towarzyskie. Dziadek mój to był człowiek bardzo dokładny w swojej pracy i nie lubił by mu ktoś lub coś przeszkadzało, gdy regulował precyzyjne mechanizmy w „świętej” dla niego maszynerii firmy „Singer”. Tego dnia jednak do cichego zazwyczaj warsztatu krawieckiego, zaczął nagle docierać przez okno niezwykły harmider z pobliskiego placu, a nie był to przecież dzień jarmarku. Nagle drzwi się otworzyły i wpadł do środka, stary listonosz i woła: panie Kon, panie Kon ! Krawiec pyta co się dzieje i co to za giewałt, tam za oknem na placu ? Listonosz mu na to, że właśnie miał doręczyć jakiś pilny list urzędowy dla tego Silbera, co ma stragan z żelastwem, ale musiał się ratować ucieczką do krawca, bo taki się tumult na zewnątrz zrobił, że lepiej uciekać by nie oberwać przypadkiem.
Listonosz ochłonął, gdy się wyżalił, a krawiec obiecał za niego tamten list handlarzowi dostarczyć. Następnie listonosz tylnym wyjściem, przez podwórze oddalił się, a dziadek nadal zajmował się swoją pracą przy maszynie krawieckiej.
Tak kiedyś wyglądał Stary Rynek w starym mieście Będzin, w którym był wtedy taki czas, że prawie 80 % mieszkańców to byli Żydzi. |
Minęło parę minut i znowu drzwi z impetem się otwierają i do warsztatu wpada naraz kilka osób. Niestety, nie byli to klienci spragnieni obstalować jakieś ubranie. Pierwszy wpadł lokalny stójkowy, czyli policjant, co miał dyżur na placu handlowym, a za nim jakieś dwie baby rozkrzyczane. Krawiec ledwie zdołał ich trochę uspokoić i wtedy dopiero wszystko stało się jasne, o co ta cała wrzawa.
Otóż wspomniany rosyjski policjant, to był już człowiek w średnim wieku co się dość późno ożenił i miał chorowite dzieci. Z tego też powodu zdobył się raz na śmiałość i poprosił swojego komendanta o jakąś podwyżkę pensji (ros. żełowanjie). Oficer na taką zuchwałość odpowiedział mu dość surowo i typowo, jak na carskiego funkcjonariusza przystało:
Notes i ołówek u was jest ?
– Jest, odpowiada skruszony stójkowy.
– No to to jest wasze żełowanjie
– Tak jest Wasze Błogorodjie, odrzekł policjant i wrócił na swoją służbę …
Tak, więc ów stójkowy zrozumiał, że aby utrzymać rodzinę musi bardziej przykładać się do pracy, to znaczy łapać ludzi na czym się da i pisać raporty dla komendanta.
Jak wspomniałem, do krawca wtargnęły też jakieś dwie, skłócone kobiety. Jak się okazało, były to Sara i Ruchla – zamieszkałe w pobliżu dwie, spokrewnione ze sobą stare panny. Miały już po dwadzieścia parę lat i żadnych fatygantów – kandydatów do ożenku nie miały. Choć były jeszcze dość urodziwe, to z wiekiem stawały się kłótliwe i robiły sobie nieraz na złość. Jednak jako krewne nawet trochę były do siebie podobne. Korzystały z tego, gdy raz do roku sumienie ich ruszało, by udać się do mykwy, na rytualną kąpiel z okazji świąt Rosz Haszana i Jom Kipur. Miały nadzieję, że może w następnym roku HaSzem zlituje się nad ich panieńskim losem i ześle im jakich odpowiednich kandydatów…
Jednak choć były dość ubogie finansowo, to rozum i spryt swój miały, co przydawało im się nie tylko w handlu. Otóż wybierając się do mykwy ubierały się bardzo podobnie, w celu zmylenia starego i prawie niewidomego szamesa, co był też posługaczem w mykwie i opłaty za rytualną kąpiel pobierał. Sprytne dziewczyny wchodząc i wychodząc udawały jedną i tą samą, i tym sposobem tylko raz płaciły zamiast za każdą osobno. A poczciwy szames rozumiał z tego, że dziewczyna raz wraca się do domu po pieniądze, a w innym roku po ręcznik, lub po nowe pantalony.
W tym samym podwórzu, oprócz nich mieszkał też niejaki Icek Szyja lub jakoś tak. Jednak znany był w okolicy, jako Icek Szaber i ten pseudonim określał najlepiej jego profesję. Z powodu owej profesji miewał nieraz przerwy w życiorysie, czasem było to kilka tygodni, ale czasem i kilka miesięcy. Przebywał wtedy niby nawet niedaleko, kilkaset metrów dalej, w lokalnym więzieniu, oddzielonym kamiennym murem od zajezdni tramwajowej na skraju miasta. Wracał zawsze jakiś odmieniony i pełen nowych pomysłów na uczciwe już życie, ale jak zawsze do czasu…
Wspomniane panny, podczas nieobecności Icka zajmowały się jego mieszkaniem (w małej przybudówce) i wynajmowały je przygodnym parom narzeczeńskim za stosowną opłatą. Miały też jeszcze jeden sąsiedzki obowiązek – opiekowały się wielkim kogutem tegoż Icka. Skutek tego dodatkowo był taki, że ten kogut zadawał się z kurami Sary i Ruchli, z czego potem powiększał się im inwentarz drobiowy, który panny na straganie później sprzedawały.
No i z tego zrobiła się wspomniana na początku awantura na placu targowym. Otóż jak zwykle dziewczyny wystawiły tam swoje kury na sprzedaż. Jednak jedna z nich musiała koło południa odejść na podwórze, za potrzebą. Druga w międzyczasie zdołała sprzedać jedną z kur. Po powrocie kuzynki, zaczęła się kłótnia o to, czyja kura została sprzedana i komu pieniądze się należą. Problem był w tym, że te kury, po wspólnym ojcu (kogucie Icka), były praktycznie jednakowe w ubarwieniu piórek i trudne do odróżnienia, a dziewczyny tylko szukały pretekstu do kłótni, zwłaszcza że Icek Szaber jednakowo im się podobał, bo oprócz kłopotliwej w życiu „profesji” miał też niewątpliwe dla nich zalety jak odpowiedni wiek i wolny stan cywilny.
Żydowski ślub pod Hupą – tradycyjne marzenie większości ówczesnych, żydowskich panien, a nie tylko opisanych tu Kumoszek. |
Kłótnia, najpierw na słowa, dość szybko przemieniła się w babskie rękoczyny. Nie wiadomo czym by się skończyła, jakie dewastacje na placu by nastąpiły, gdyby nie czujność wspomnianego stójkowego, który musiał czymś notes służbowy zapełniać. Jednak dostało się od bab i policjantowi w postaci naderwania służbowego guzika z godłem cesarskim, co było już przestępstwem wobec rosyjskiej władzy. Groziły za to konsekwencje nawet sądowe, ale skromny policjant, też człowiek i zadowolił się obietnicą otrzymania w ciągu miesiąca kopy jaj – w postaci dwóch dziennie. Jednak musiał też urzędowo kobiety ukarać mandatem za zakłócenie porządku w miejscu publicznym, w wymiarze po 25 kopiejek. Dla dobra sprawy, czyi spokoju w pobliżu zakładu krawieckiego (aby klientów nie odstraszać) krawiec szybko i bezpłatnie przyszył naderwany guzik do służbowego munduru policjanta i życie wróciło do normy. A dziadek mój w międzyczasie też ukończył swoją pracę i ucieszył bardzo krawca, że to na koszt firmy „Singer” w ramach gwarancji.
Tak zakończyła się pozytywnie ta historyjka z żydowskiego życia sto lat temu w Będzinie. A dlaczego mi się akurat dzisiaj przypomniała, to już zupełnie inna, współczesna historia, do której być może jeszcze powrócę …
r. Chaim ben Josef, 30 VIII 2011 r.