W sprawach atomowych Izraelczycy do dziś udają Greków. Czy państwo żydowskie porzuci kiedyś strategię „amimut”?
Śmigłowiec izraelskiej armii musiał błyskawicznie zawracać.
Pilot usłyszał w słuchawkach piorunującą informację – przed chwilą w powietrze wzbiły się egipskie myśliwce i lecą dokładnie w jego kie runku. Obecny na pokładzie płk Icchak Jaakow był poirytowany, ale jednak nie wracał z „pustymi rękoma”. „Byliśmy bardzo blisko. Zobaczyliśmy tamtą górę i zobaczyliśmy też, że jest tam miejsce, w którym mogliśmy się schować – jakiś kanion” – wspominał po latach Jaakow (już jako emerytowany generał). Ten rekonesansowy lot odbył się tuż przed wybuchem wojny sześciodniowej, gdy Izrael nie był pewien, czy nie ulegnie jednak połączonym siłom zbrojnym swoich arabskich sąsiadów. Armia Izraela musiała się szykować na najgorszy scenariusz. Pułkownik Jaakow miał dowodzić operacją, która byłaby ostatnią deską ratunku dla Izraela, gdyby jednak jego armii nie udało się pokonać przeciwników. Oddział izraelskich żołnierzy miał przetransportować helikopterami na jedną z gór na półwyspie Synaj (wówczas jeszcze należącym do Egiptu) bombę atomową w częściach, zmontować ją, ukryć się i wywołać eksplozję. Izraelczycy szacowali, że błysk będzie widoczny aż w Kairze. Ta demonstracja siły – mimo że bezkrwawa – miała przerazić arabskich sojuszników i zatrzymać ich armie. Byłby to jednocześnie pierwszy prawdziwy test izraelskiej bomby. Podobnie bowiem jak Amerykanie ponad 20 lat wcześniej izraelscy naukowcy nie mogli być w 100 proc, pewni, że zbudowana przez nich broń masowej zagłady faktycznie zadziała.
Ostatecznie jednak armii izraelskiej na tyle łatwo udało się rozbić przeciwników, że płk Jaakow nie musiał wdrożyć nuklearnego planu „B”. Informacje na temat jego rekonesansowej misji wypłynęły dopiero 50 lat po wojnie sześciodniowej – w 2017 r. Upublicznił je prof. Avner Cohen, czołowy znawca historii izraelskiego programu atomowego, dla które go Jaakow był jednym z ważnych źródeł.
Obaj wpadli w tarapaty, gdy okazało się, że izraelskie władze bardzo nie lubią, gdy ktoś upublicznia ich sekrety. O ile jednak w przypadku izraelsko-amerykańskiego historyka chodziło głównie o zmagania z cenzurą, o tyle gen. Jaakow został skazany przez izraelski sąd na dwa lata więzienia w zawieszeniu. Przy czym informacje na temat broni atomowej, którmi ten były wojskowy po dzielił się zarówno z prof. Cohenem, jak i z izraelskim dziennikarzem śledczym Ronenem Bergmanem, trudno uznać za przełomowe.
„AMIMUT”
Emerytowany generał złamał jednak tabu – Izraelczykom nie wolno w ten sposób dyskutować o bombie atomowej. Być może Izrael posiada taką broń, a być może nie. Niech wrogowie domyślają się, co dokładnie Izrael może mieć w swoim arsenale, jak szybko – i w jaki sposób – może dostarczyć „to” nad stolicę wrogiego państwa i wreszcie – w jakich okolicznościach może się na taki krok zdecydować. Ta polityka ma nawet swoją nazwę. „Amimut” można z hebrajskiego przetłumaczyć jako „niejednoznaczność”. Żaden inny kraj z klubu atomowego nie zachowuje się w ten sposób. Wszyscy otwarcie mówią o swojej broni atomowej, niektórzy wręcz chwalą się nią w groteskowy sposób (Kim Dzong Un) i właściwie wszyscy jasno określają zasady jej użycia. Tymczasem izraelscy politycy od samego początku właściwie nie wspominają o tej broni, ściśle przestrzegając „amimut”. W Izraelu nie ma miejsca dla atomowego pohukiwania choćby w stylu Dmitrija Miedwiediewa. Dlatego taką awanturę wywołały słowa Amihaja Elijahu, izraelskiego ministra dziedzictwa ze skrajnie prawicowej partii Żydowska Siła, który podczas rozmowy w radiu stwierdził, że zrzucenie bomby atomowej nad Gazą „jest jedną z opcji”. Czołowe izraelskie media od razu wezwały do ukarania nieodpowiedzialnego ministra i Beniamin Netanjahu nie mógł się tu za chować inaczej – musiał zawiesić Elijahu. Izraelscy politycy wyjątkowo rzad ko robią aluzje do swojego arsenału atomowego i jeżeli już tak się dzieje, to zazwyczaj robią to premierzy. Oczywiście wszystko dzieje się w ściśle wyznaczonych ramach „amimut”. „Arena operacyjna w niewidzialnej kopule nad nami składa się ze zdolności obronnych oraz ofensywnych, a także z – jak nazywają to media zagraniczne – winnych zdolności – powiedział rok temu ówczesny premier Ja’ir Lapid podczas uroczystości w Izraelskiej Komisji Energii Atomowej. – Te winne zdolności utrzymują nas przy życiu i będą nas utrzymywały przy życiu tak długo, jak mieszkamy tu wraz z naszymi dziećmi”.
TEKSTYLNE KŁAMSTWO
Politycznym „ojcem” izraelskiej bom by atomowej był urodzony w Płońsku Dawid Ben Gurion – pierwszy premier Izraela, który rządził z krótką przerwą od 1948 do 1963 r. Ben Gurion uznał, że Izrael koniecznie musi stworzyć broń atomową, jeżeli chce przetrwać otoczony przez „arabskie morze”. Jeszcze zanim powstał Izrael, w kwietniu 1948 r. Ben Gurion zachęcał listownie swojego współpracownika działającego w Europie, by ten wyłuskiwał żydowskich naukowców z Europy Wschodniej, którzy mogliby „zwiększyć możliwości albo zabijania mas, albo leczenia mas; obie te rzeczy są ważne”. „Determinacja Ben Guriona, by rozpocząć projekt atomowy, była rezultatem jego intuicji strategicznej i obsesyjnego strachu, a nie doskonale przemyślanego planu. On wierzył, że Izrael potrzebuje broni atomowej jako polisy ubezpieczeniowej, na wypadek gdyby nie był już w stanie rywalizować z Arabami w wyścigu zbrojeń, i jako broni ostatecznej, gdyby groziła mu skrajnie trudna sytuacja wojskowa” – wyjaśnia prof. Avner Cohen w swojej książce „Israel and the bomb”. Amerykanie nie byli skłonni pomóc Izraelczykom w zbudowaniu ich programu atomowego. Ben Gurion był jednak w stanie w latach 50. połączyć siły z Francuzami i to właśnie pomoc Paryża była kluczowa dla budowy potencjału nuklearnego państwa żydowskiego. Od Francuzów Izraelczycy otrzymali najważniejsze materiały i technologię. Głównym ośrodkiem prac atomowych było Nuklear ne Centrum Badawcze Negew, zbudowane niedaleko osady Dimona. Utrzymanie tajemnicy jak najdłużej było absolutnie kluczowe, by arabscy sąsiedzi nie zniszczyli centrum na pustyni Negew, a także by sami nie zaczęli uruchamiać na wyścigi własnych programów atomowych, chcąc nadrobić stracony czas. Izraelczycy nie co fali się nawet przed okłamywaniem swo jego najważniejszego sojusznika – USA. Gdy amerykański ambasador dopytywał się, co to za wielki obiekt powstaje obok Dimony, Izraelczycy odpowiedzieli, że to fabryka tekstyliów…
Doktor Warner D. Farr, amerykański znawca dziejów izraelskiego programu atomowego, uważa, że w znacznej mierze można uważać francuski i izraelski pro gram atomowy za jedno przedsięwzięcie. „Francuski test atomowy w 1960 r. sprawił, że na arenie międzynarodowej pojawiły się dwie potęgi nuklearne, a nie jedna – tak głęboka była tamta współpraca”.
ZNAKI ZAPYTANIA
Ile głowic atomowych posiada dziś Izrael? Szacunki mówią o przedziale między kilkadziesiąt a kilkaset. Niewiele wiadomo też o środkach przenoszenia tej broni. Izrael również w tym temacie zachowuje daleko posuniętą powściągliwość w informowaniu świata. Wiadomo tylko, że państwo żydowskie jest w stanie wystrzelić produkty swojej „fabryki tekstylnej” z morza, ziemi i powietrza. Prawą ręką Ben Guriona w pogoni za atomem był Szymon Peres (1923-2016). Ten były minister obrony, premier, a także prezydent po latach wyłożył w swoich wspomnieniach „No room for smali dreams” istotę „amimut”: „Na uczyliśmy się, że w niejednoznaczności tkwi olbrzymia siła. Wątpliwości były potężną siłą odstraszającą wszystkich tych, którzy chcieli drugiego Holokaustu”.
Podpis: Avi Gotlieb Hajfa Izrael