W swojej „opowieści dygresyjnej”, jak głosi podtytuł „Dziadów i dybuków”, Jarosław Kurski za jednym zamachem złożył samokrytykę za swoje młodzieńcze, głęboko niesłuszne wybory ideowe, rozprawił się z autorytarną, zaburzoną władzą w obecnej Polsce, wykazując nieracjonalność zachowań swego imiennika – Kaczyńskiego – i motywacji, którymi się kieruje, zbudował ołtarz żydowskim przodkom z bratem swojej babki, któremu poświęcił trzy czwarte obszernej książki, wyliczył wszystkie możliwe grzechy II Rzeczypospolitej, przeprowadził obowiązkową krytykę Kościoła katolickiego i co tam jeszcze. Aha, wyrysował drzewo genealogiczne mające udokumentować doniosłość przeprowadzonego przez niego coming outu. Zgodnego z kluczową dla naszej kultury, literatury, a jeśli kto się uprze, to i historii, maksymą: „Gustavus obiit – natus est Conradus” („Umarł Gustaw, narodził się Konrad”). I stąd tytułowe „Dziady”. O dybukach potem
Przeżył wstrząs – jak wspomina – słuchając w 1990 r. rozmowy swojego ówczesnego szefa, Lecha Wałęsy z Bronisławem Geremkiem, w której trakcie Wałęsa wbijał profesorowi antysemickie szpileczki, dzieląc się takimi przemyśleniami: „Dlaczego Żydzi w rządzie Tadeusza Mazowieckiego nie chcą się ujawniać? Gdybym ja był Żydem, tobym był z tego dumny, ale ja nie jestem. A oni się wstydzą. Czego oni się wstydzą?”. Zdaniem Jarosława Kurskiego droczył się w ten sposób z Geremkiem, którego jako prezydent elekt zapraszał do Belwederu, swoje teksty z kampanii wyborczej tłumacząc tym, że tak tylko mówił, a nie myślał… A po tragicznej śmierci tego niedoszłego premiera orzekł, że był jego przyjacielem.
Nie minęło wiele czasu, a Jarosław Kurski, upewniający się w swojej żydowskiej genealogii, zgłosił się do pracy w „Gazecie Wyborczej”. Bo i gdzież indziej mógł trafić? To był dla niego wymarzony adres.
I kontynuował z pasją swą rodzinną archeologię, dekonstruując – jak pisze – „wielki asymilatorski wysiłek podjęty przez rodzinę mamy”. „Czy mam prawo – pyta dramatycznie – zaprzeczać ich wyborom i niweczyć wysiłek co najmniej trzech pokoleń?” podpierając się zaraz Jackiem Kaczmarskim:
Na kolanach przez dni i tygodnie Przed nikomu nieznanym świętym Upieramy się nadal łagodnie Że nie gruzy to, lecz – fundamenty. „Przecież w całej tej asymilacji chodziło o to w końcu, by stać się Polakami. By porzucić żydostwo i zatrzeć po nim wszelkie ślady. I to się w trzecim pokoleniu udało. Moi pradziadkowie brali ślub pod chupą, ale mama, moja kochana mama, tak bardzo utożsamiła się z polskością i tak głęboko wypierała swe pochodzenie, że o Żydach nawet nie chciała słuchać.
Ja zaś osuwać się zacząłem w otchłań kwestii żydowskiej w Polsce”.
Aż, bez przerwy hamletyzując, dotarł w otchłani tej do dna.
CZYTANIE GOMBROWICZA
Wcześniej musiał jednak rozliczyć się z polskością, co i uczynił. „Dziadek Tadeusz, podolski szlagon, był epigonem szlacheckiej Polski. Innej Polski nie znał i nie rozumiał. Innej Polski nie chciał. Zmarł w 1936 r. na banalne zapalenie ślepej kiszki”, z czego wnuczek dziś robi bekę.
A tak opisuje koszyłowiecką arkadię, zaczynając – jakżeby inaczej – od obrzydliwie archaicznych świątecznych obyczajów: „Boże Narodzenie zawsze obchodzono bardzo tradycyjnie. Wielką choinkę uczynny golem sam jeden, bez niczyjej pomocy, wnosił do salonu w wielkiej drewnianej donicy, a po świętach wynosił i przesadzał do parku. Przy każdej montował tabliczkę z datą jej ponownego posadzenia, co roku wydłużając w ten sposób szpaler bożonarodzeniowych świerków. A z każdym wkopanym w podolską ziemię drzewkiem, które upamiętniało narodziny Syna Bożego, zwyczaj jego golemowy katolicki się umacniał, umacniał, umacniał i maścił, i maścił, i święcił, i święcił, a dym z kadzidła stał się dla golema najwyższym powabem.
We dworze aniołki a szopki, a Mikołaje, lukrowane pierniki, kutia. A pierwszej gwiazdki wypatrywanie. A na Popielec prochu na głowę posypywanie i gromnic zapalanie. Na Wielkanoc pisanek malowanie, pokarmu święcenie, bab drożdżo- wych wysokich pieczenie i kolorowym makiem zdobienie. I na mszę świętą bryczką w dwa konie co niedziela do Burakówki jeżdżenie.
A ze ścian, z kąta każdego nawet wiosną nie wiosna, lecz Polska wyzierała. I Kościuszko, i szable na sarmackim kilimie w salonie świadectwo dawały. A w ogrodzie golem ustawił kamień z wyrytą inskrypcją »Lepiej zginąć, niźli żyć w niesławie – wyrzekł Xiążę Józef Poniatowski w batalii pod Lipskiem, 19 oktobra 1813«.
A tradycji kresowej pielęgnowanie. I na licytacje remontów dla wojska uczęszczanie. I rąk oficerom kawale- rzystom ściskanie. I celebracje religijne, chrzciny córek i wody święconej kropienie na kąt każdy, nawet na unoszącą się na stawie łódkę »Podolankę«. A niedzielne obiady, po sumie, z księżmi, proboszczem Myśliwym i wikarym Lewandowskim, zażyłość codzienna niemal, więcej – przyjaźń, która przetrwała wojenną zawieruchę. Słowem, dom polski, chrześcijański, prawdziwie katolicki pobożny”. W sam raz, by go obśmiać, na Gombrowiczowską modłę. Oj, naczytał się autor „Dziadów i dybuków”, „Transatlantyku”, naczytał. Przyswoił sobie tę ewangelię humoru i dobrego smaku. Od lat lekturę obowiązkową każdego nowoczesnego Polaka.
Wyuczył się też na pamięć oceny dwudziestolecia i diagnozy postawionej przez Czesława Miłosza:
Znów mieli państwo, ale krótko trwało.
Konie ułańskie pląsały w paradzie.
Zmienili w chwalbę, co mogło być chwałą.
I cień, i śmierć na dziejach im się kładzie.
Największy cień to jednak, jakżeby inaczej, antysemityzm. Że był taki, to prawda, tyle że to było i tak, jak poseł Bogusław Miedziński powiedział w 1937 r. z trybuny sejmowej: „Osobiście bardzo lubię Duńczyków, ale gdybym miał ich w Polsce 3 min, tobym Boga prosił, aby ich najprędzej stąd zabrał”. Oburzające zdanie, prawda? Ale jakoś bardziej trzymające się realiów życia w II Rzeczypospolitej niż głęboko humanistyczne opowieści o starszych braciach w wierze. W tym samym 1937 r. nie kto inny, a Jerzy Giedroyc w redakcyjnej nocie „Buntu Młodych” pytał retorycznie: „Cóż to za ohydny defetyzm twierdzić, że krew polska jest słabsza od żydowskiej? Że każda domieszka psuje Polaka? Ile procent krwi polskiej miał Zygmunt August, syn Włoszki, wnuk Habsburgów? Rasizm jest doktryną bzdurną i poniżającą: bo naród jest pojęciem duchowym i kulturalnym, produktem woli i historii, nie zjawiskiem biologicznym”, by jednak w ostrych słowach domagać się „wyrugowania getta z polskiej rzeczywistości. […] Przede wszystkim w drodze pozbawienia praw politycznych. Broń Boże, nie w drodze ustaw wyjątkowych. Po prostu wzorem najdemokratyczniejszej republiki Stanów Zjednoczonych, która wprowadziła w całym szeregu stanów egzamin dla wyborców z języka angielskiego i konstytucji. U nas to zupełnie wystarczy, by pozbawiać fołksfront przeszło miliona wyborców, którzy o losach Polski nie powinni mieć nic do gadania”. No dobrze, a co to ma wspólnego ze wspaniale zasymilowaną częścią rodziny Jarosława Kurskiego? Ależ oczywiście, że nic i autor „Dziadów i dybuków” doskonale o tym wie, ale udaje Greka, przepraszam – Żyda, czepiając się jak pijany płotu Lewisa Bernsteina Namiera, jedynego brata swojej babki Teodory. Swego idola.
NIEBYWAŁY LUDWICZEK
To jego książka „England in the Age of the American Revolution” stała sobie w biblioteczce państwa Kurskich, a zarówno Jarek, jak i jego młodszy brat Jacek, u którego książka – jak czytamy – obecnie się znajduje, nie mieli pojęcia, że autor – sir Lewis Namier – był ich krewnym, konkretnie bratem babci Teodory. Więcej – autor „Dziadów i dybuków” usłyszeć miał o nim dopiero na początku lat 80. na spotkaniach koła samokształceniowego Ruchu Młodej Polski z ust swego ówczesnego mentora, Aleksandra Halla, który przede wszystkim przybliżał swoim podopiecznym „postać naszego wielkiego patrona, polityka i wskrzesiciela Polski – Romana Dmowskiego”. A ten nazywał Namiera nie inaczej, jak „małym galicyjskim żydkiem depczącym mu po piętach”.
„Nigdy bym nie przypuszczał, że za uszlachconym przez brytyjską królową historykiem Lewisem Namierem kryje się polski Żyd nazwiskiem Ludwik Bernstein-Niemirowski, który tak źle przysłużył się ojczyźnie. Nie dość, że intrygował przeciw Dmowskiemu, to jeszcze miał być autorem linii Curzona, a nawet podstępnie, z wrodzoną żydowską chytrością, sfałszował jej przebieg. Tak wytyczona granica na zawsze odcięła nasz Lwów i rodzinne Koszyłowce od Polski. Bardzo mi się ten Namier nie podobał, a oburzenie Dmowskiego uważałem za zasadne i oparte na szlachetnych pobudkach”.
Wraz z nabywaniem wiedzy weiyfi- kował Jarosław Kurski swoje poglądy. I np. jako modelowy gdańszczanin nie mógł przejść obojętnie obok informacji, że gdy w Wersalu decydowano o losach jego miasta, „ten sam demoniczny Lewis Namier (Ludwik NiemirowskiJ wypisywał w brytyjskiej prasie artykuły pod hasłem: »Poland’s outlet to the sea« […] i doradzał Lloydowi George’owi, by Gdańsk w całości i bezwarunkowo przypadł Polsce”. Tego samego zdania był również profesor prawa narodów na Uniwersytecie we Lwowie, „zdeklarowany już wtedy Polak i gorący katolik” Ludwik Ehrlich. Tych dwóch Ludwików łączył nie tylko stosunek do Gdańska, byli także ciotecznymi braćmi. „Innymi słowy – rozwija temat autor »Dziadów i dybuków« – ojciec Namiera, Józef, i matka Ehrlicha, Flora, byli po prostu rodzeństwem. Imię Ludwik było zresztą dość powszechne w ogromnej rodzinie Bernsteinów. Dwóch Ludwików, z których jeden uważał się za brytyjskiego Żyda, a drugi za Polaka katolika, miało więc tych samych pochowanych obok siebie na cmentarzu żydowskim przy ulicy Okopowej w Warszawie dziadków; Jakuba Bernsteina i Balbinę Wilner”.
No i przy tej Balbinie, spoczywającej na nekropolii przy tej samej – nawiasem mówiąc – ulicy, na której stał blok, w którym mieszkałem przez bardzo wiele lat, pierwszy raz zwątpiłem… W to, czy dam radę doczytać tę 450-stronicową książkę do końca, wiele bowiem wskazywało – a docierałem dopiero do 68 stronicy – że Jarosław Kurski przedstawić zamierza dzieje wszystkich członków swojej polsko-żydowskiej, a może żydowsko- -polskiej familii, tak rozgałęzionej, że nie zdziwiłbym się, gdyby niebawem miało się okazać, że i z Albertem Einsteinem jest spokrewniony.
Ale nic to, przemogłem się i choć kilka razy jeszcze w trakcie lektury „Dziadów i dybuków” musiałem wertować książkę, by zorientować się, kto, z kim i za ile, niemniej jednak rzecz w swoich ogólnych przynajmniej zarysach dawała się usystematyzować. A układanka, rzecz jasna, musiała pasować do obrazka. Politycznie słusznego jak najbardziej.
CZĄSTKA GENIUSZU
„Czarna legenda szła za Namierem przez całe życie, co z pewnością osobiście odczuwał. Angielskim kolegom miał się zwierzać, że Polacy chcieli go zamordować” – czytamy. „To prawda” – kontynuuje Kurski, stawia tu jednak przecinek, nie kropkę. I jak gdyby nigdy nic powiada dalej: „Namier fascynował się Rosją, ale jej nie znał i nie rozumiał. A już z całą pewnością nie doceniał zagrożenia, jakim był bolszewizm. Doceniał za to niemiecki nazizm. W brytyjskiej prasie był jednym z najbardziej zaciekłych krytyków polityki ustępstw wobec Hitlera, tj. appeasementu, którą popierał nie kto inny, jak były już premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Gdy były przełożony Namiera wzywał, by porozumieć się z Hitlerem na trupie Polski, Ludwik krytykował pryncypała, popierał ministra Becka, domagał się gwarancji dla Polski i świadczenia jej realnej pomocy militarnej”.
Doprawdy? „Namier uważał – klaruje Jarosław Kurski – że Polska, która nie będzie zarzewiem kolejnej wojny [a której niby była? – przyp. K.M.], odrodzić się musi w granicach etnicznych, to znaczy takich, na których żywioł polski stanowił większość – na linii, która w zasadzie pokrywała się z granicą trzeciego rozbioru między Królestwem a Rosją. Argumentował, że wersalska zasada samostanowienia narodów nie może dotyczyć jedynie Polski i musi obejmować także niezawisłą Ukrainę”. To on – z dumą przyznaje autor „Dziadów i dybuków” – zanim jeszcze został wydziedziczony, przesądzał, że Koszyłowce nie mogą należeć do Polski. Że Lwów również, to oczywiste. Tak się jednak złożyło, że bolszewicy dostali łupnia pod Warszawą, w popłochu wycofali się i musieli przystać na to, że Koszyłowce zostały przy Polsce, razem ze Lwowem. Nie na długo, jak miało się okazać, ale to już kolejny rozdział niekończącego się serialu pt. „Polskie Kresy Wschodnie”, w których jedną z ról zagrał rodzinny idol Jarosława Kurskiego.
To dzięki niemu – czytamy – „buchnęła starannie skrywana, wstydliwa rodzinna historia. Walnęła faktem, wychłostała konkretem, dobiła warsztatem historyka. Odszpuntowany dybuk dziadka Ludwika skoczył na mnie, Bogu ducha winną ofiarę, jak na świeże mięso, jak do ciepłej krwi. A wlazł we mnie, a rozsiadł się we mnie, a rządził się we mnie. Panoszył, świdrował, spokoju nie dawał, męczył pytaniami, pchał ku następnym odkryciom, podpowiadał tropy, podrzucał książki o sobie i artykuły. Podawał też jego własne dzieła. Pchał w czeluści Internetu. Taplał się w wylewającym się stamtąd antysemickim błocie, oblepiał narodowym jadem, nurzał w »spisku żydowskim przeciw Polsce«, którego Namier stał się uosobieniem”. Nie będę cytował dalej; i tę lekcję z Gombrowicza Jarosław Kurski odrobił wzorowo.
Julia Namier vel Kazarina, druga żona Ludwika, najpierw pod jego dyktando, a potem już samodzielnie spisała mężowską biografię. Zaczynając od antenatów zmarłego w 1960 r. sir Lewisa Namiera, a więc – skromnie nadmienia Jarosław Kurski – i jego przodków. A było to tak – opowiada: „Mamą mojej mamy była Teodora Modzelewska, siostra Namiera, zmarła w 1969 roku. Ojcem Lewisa i Teodory był Józef Niemirowski zmarły w 1922 roku. Matką Józefa Niemirowskiego vel Bernsteina była Blima – Balbina Wilner Jakubowa Bernsteinowa zmarła w 1894 roku. Ojcem Balbiny Wilner był Mosze Wilner zmarły w tym samym 1894 roku. Ojcem Mosze Wilnera był ostatni z dynastii Gaonów Issachar Berisz zmarły w 1844 roku. Ojcem Issa- chara Berisza był jego eminencja Rabbi, Gaon Jeuda Lejb zmarły w 1815 roku. Ojcem zaś Jehudy Leiba był eminencja wszystkich eminencji i Gaon wszystkich wileńskich Gaonów – Elijah ben Solomon Zalman zmarły w 1797 roku. Protoplastów Gaona z Wilna nie będę już wymieniał. Znaleźć ich można w różnych annałach sięgających Moszego Kramera zmarłego w 1687 roku, a i jeszcze dalsze parantele […]. Dość powiedzieć, że był to na Litwie i dzisiejszej Białorusi słynny ród rabinów”.
Cóż, przy tym fragmencie też miałem chęć zakończyć lekturę, jako że Stary Testament, choć podobny, wydaje mi się nieco ciekawszy. Ale Jarosław Kurski dodał jeszcze, że związki rodzinne z Gaonem z Wilna traktował Namier jako przepustkę do żydowskiego świata, a „łechtało go zapewne i to, że – cokolwiek by mówić – odziedziczył po nim też cząstkę jego geniuszu”. Niewykluczone więc, że i jego krewnym coś się dostało z tej „największej intelektualnej i duchowej siły w rabinackim judaizmie od czasów Majmonidesa” jak zapewniał współczesny Namierowi, mieszkający w Wielkiej Brytanii rabin Ezechiel Isido- re Epstein.
Czym wobec takiej potęgi pozostaje fakt, że ojciec genialnego Ludwiczka – Józef Bernstein – najzwyczajniej w świecie go wydziedziczył? Ot, tak po prostu. Za niedostatek polskości.
CO SIĘ KOMU KOJARZY
Gdy w swojej książce „Wódz” Jarosław Kurski wspomniał o przypisywanej jego matce żydowskości, ta uprosiła go, by wykreślił to zdanie. Tak i zrobił, bo – powiada: „Oczywiście, to mama miała rację. Nie wiedziałem, o czym mówię. Nie wiedziałem, co robię. Nie przeżyłem. Nie widziałem. Nie miałem pojęcia, »jaki w Polsce jest antysemityzm«”. Teraz wie, widzi i ma pojęcie.
Już niemal na samym wstępie serwuje autor okupacyjne warszawskie wspomnienie swego ojca o „młodej parze współlokatorów, których nikt nigdy nie widywał. Mieszkali w salonie za wielkimi zasuwanymi drzwiami, a na podwórko wychodzili tylko nocą. Pewnego dnia już ich nie było. Zniknęli, wyczuwając zapewne instynktem tropionego zwierzęcia, że dłużej tu przebywać jest niebezpieczne”. I co wtedy zrobiła babcia autora „Dziadów i dybuków”? Otóż wkroczyła „z wapnem, chlorem i wszelkimi dymami” do – czytamy – zapluskwionego pokoju. Nastąpiło „zrywanie tapet, palenie szmat. Dezynfekcja”. A przecież – wywodzi Jarosław Kurski – „ci młodzi Żydzi o inteligentnych twarzach w niczym nie przypominali tych z plakatów »Żydzi – tyfus plamisty«”. Babcia jednak uznała widać, że „ostrożności nigdy za wiele”.
Polska babka Jarosława Kurskiego była mądrą, zaradną kobietą. W przeciwieństwie do jej wnuka i redaktora jego książki. Skąd mianowicie wiadomo, że ci tajemniczy młodzi lokatorzy mieli inteligentne twarze, skoro nikt ich nie widywał? A dezynfekcja zajmowanego przez nich pokoju wydawała się konieczna, autor przyznaje bowiem, że pomieszczenie to było zapluskwione. Kto te pluskwy przyniósł do mieszkania w kamienicy przy ulicy Piusa, jest nieistotne. Może przeniosły się od sąsiadów, może innym sposobem tam dotarły, w każdym razie były, a koegzystencja z nimi do najprzyjemniejszych, z całą pewnością, nie należy. Do tego wszystkiego dołącza jeszcze autor tej historyjki informację, że w wyremontowanym i, jak rozumiem, odpluskwionym pokoju zamieszkał jego ojciec ze swoją młodszą siostrą. No to jaka matka nie zadbałaby o stworzenie dla nich odpowiednich warunków? Kur- ski nie zwraca jednak na to uwagi, jemu wszystko kojarzy się z antysemityzmem, zupełnie jak Sierzputowskiemu z „Pięknych, dwudziestoletnich” Hłaski z, za przeproszeniem, dupą.
„Dziady i dybuki” są bardzo ciekawą i, pomijając nieliczne wpadki, dobrze napisaną książką. Od razu powiedzmy jednak, że wcale nie tak odważną, jak utrzymują apologeci zachwyceni otwartością, z jaką autor zwierza się ze swoich familijnych sekretów. Powiedziałbym, że znałem odważniejszych pisarzy. Jarosław Kurski świetnie wie, gdzie są konfitury, i czerpie z nich wazową łyżką.
ZGRABNY NOSEK JARKA
Z ubolewaniem relacjonuje autor swoje antyżydowskie doświadczenia, które zdobywał, tak jakoś dziwnie, za sprawą Kościoła katolickiego. Uczęszczając na lekcje religii („chodzili wszyscy” – niejako się usprawiedliwia), zachodził bowiem „do Żyda” na oranżadę, a kiedyś na Wielkanoc proboszcz sprowadził włoski film o męce Chrystusa, którego „Żydzi wydali na śmierć”, i Jareczek z przejęciem śledził sceny, w których „żydowska tłuszcza woła, by darować życie Barabaszowi, a tym samym skazać na śmierć naszego Pana”. No, naznaczył ten ksiądz, nazwiskiem nomem omen Duda, antysemickim stygmatem życie niewinnych chłopców z gdańskiej dzielnicy Strzyża.
Ale naznaczony był Jarosław Kurski niemal od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał świat w szpitalu Marynarki Wojennej w Gdańsku. Uczynił to jego dziadek Longin: „… jak on mógł to powiedzieć, przecież to nie była prawda – denerwowała się jeszcze po latach mama. – Otóż dziadek Longin zażartował: »No ładne dziecko, ładne. Widać, że Kurski, tylko ten nosek taki… starozakonny. A ty nie miałeś żadnego starozakonnego noska! Miałeś ładny nosek, taki jak wszystkie maluchy, okrągły, zgrabny noseczek!«”.
Zmarły w 1987 r. dziadek Longin nie był jednak antysemitą – wyrokuje autor „Dziadów i dybuków”: „Był asemitą”. Sprawy żydowskie, jak się zdaje, obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Bardziej interesował się bieżącym życiem politycznym. W szczególny sposób zresztą. Na starość TVP „lepiła i utrwalała jego polityczny światopogląd”. Ach, ta straszna telewizja publiczna! Inna, a jakby ta sama. Trudno jednak uwierzyć, że „gdy tylko po wprowadzeniu stanu wojennego otwarto sklepy spożywcze, przed osiedlowym SAM-em prof. Longin Kurski [kombatant wojen z bolszewikami w 1920 r. i Niemcami w 1939 r.], unosząc triumfalnie laskę ku górze, wznosił entuzjastyczne okrzyki przyjmowane przez stojących w kolejce smutnych ludzi z milczącą obojętnością: »Niech żyje generał Jaruzelski!«”.
Jarosława Kurskiego z dziadkiem poróżnić miała dopiero Solidarność. Wcześniej podobno dużo z nim rozmawiał, a kiedyś zelżył on wnuka, „gdy zobaczył wpięty w mój wełniany sweter mieczyk Chrobrego. Zupełnie nie wiedziałem, o co mu chodzi. Mieczyk jak mieczyk – grawerowany. Ładny był, antykomunistyczny taki, zrobiony w jakiejś podziemnej manufakturze i już z tego tylko powodu godzien przypięcia”. Młody byłem, nieoczytany – pobłażliwie uśmiecha się autor do siebie i czytelnika.
A z babcią Wandą, żoną Longina, to już było całkiem niefajnie. Tkwił w niej, zdiagnozował wnusio, „głęboki kompleks parweniuszki”, pochodziła bowiem ze Skierniewic, z niezamożnej rodziny kolejarskiej, przez co – jak się dowiadujemy – „przez całe życie ze wstydem i wstrętem odcinała się od świata swego dzieciństwa”. Skąd wzięła się ta wielkopańskość u Jarosława Kurskiego, wolę nie dociekać, za dobrą monetę przyjmijmy więc jego domniemanie, jakoby babcia nie okazywała mu ciepła, „bo sama ciepła nigdy nie zaznała”. Jak to pisał Adam Mickiewicz: „Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie”. No ale to „Konrad Wallenrod”, nie „Dziady i dybuki”.
Ale wracając do babci, to wzięła na siebie ciężar wychowywania Jarka, gdy przyszło mu pójść do szkoły. Zamieszkał u dziadków, rzygał babciną zupą i obiywał od babci przy wspólnym odrabianiu lekcji linijką po głowie, a przy poważniejszych przewinieniach smyczą na co dzień używaną do wyprowadzania na dwór pudla Azora. Kiedy stosowane metody wychowawcze nie przynosiły spodziewanego rezultatu, babcia Wanda orzekła, że wnuczek jest debilem, i postawiła go przed konsylium lekarskim, które orzekło jednak: „Dziecko jest zdrowe, prosimy przyprowadzić babcię”. Ta nie przyszła, gdy jednak, ale to już w drugiej klasie, cała okolica mogła podziwiać egzekucję na dziecku dokonaną przed wspomnianym już sklepem, mieszkająca po sąsiedzku pani Krystyna Trzaskowa zadzwoniła do rodziców i powiedziała: „Na Boga, zabierzcie wreszcie od niej to dziecko!”. Tak też się stało i Jarosław Kurski mógł stać się tym, kim się stał, i podziękować teraz po latach empatycznej sąsiadce, oczywiście, że Żydówce, kobiecie „ocalonej z Holocaustu, noszącej w sobie do końca życia getto i wojenny koszmar dzieciństwa”. Wydarzenie to wiele wyjaśnia: Jarosław Kurski w przeciwieństwie do dziecka z „Pana Tadeusza” nie był kłuty igiełkami. Wprost przeciwnie.
SZABLA Z DAMASCEŃSKIEJ STALI
„Mama mojej mamy – opowiada Jarosław Kurski – tzn. babcia Teodora, choć stanowczo uważała się za Polkę, była konwertytką.
Ojciec mojej mamy, typowy polski szlagon, przełamał środowiskowy konwenans i ożenił się z katoliczką wprawdzie, ale – co tu dużo mówić – jednak z Żydówką, czego wówczas ukryć się nie dało, co więc maskowano wymownym milczeniem bądź skrytą obmową”.
Wątki żydowskie żydowskimi, ale bez polskich przecież nie mogło się obyć, a i wśród przodków Jarosława Kurskiego nie brakowało takich, z których ma święte prawo być dumny. Na ogół jednak autor „Dziadów i dybuków” zachowuje umiar. A i krytycyzm, który ujawnia niczym krytyk literacki ze stajni „Gazety Wyborczej”, oceniając epopeję rodzinną, którą jego pradziadek Narcyz Modzelewski spisał wierszem i zadedykował synowi Tadeuszowi, dziadkowi Jarosława. „Poetycka, a raczej rymowana forma odbierała jednak tym historycznym opowieściom przekonanie o jakiejkolwiek autentyczności. Zmieniała je raczej w rodzinną klechdę w rodzaju historii Sienkiewiczowskiego Longinusa Podbipięty i jego pioruńsko ciężkiego miecza. Modzelewscy miecza nie mieli. Mieli szablę.
Ta szabla, oczywiście z damasceńskiej stali ukuta, z greckim napisem: „Bogurodzico, wspieraj sługę Swego” rzeczywiście istniała i w 1932 r. dziadek autora przekazał ją w testamencie córkom. Wraz z pamięcią o czynach powstańczych swego dziada – Justyna i ojca – Narcyza. Ten ostatni spoczywa na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie, a na jego kamieniu nagrobnym wyryto napis: „Kochał ojczyznę, nie zdobył sławy / lecz żywot jego zawsze był prawy”. Myśląc o nim, zastanawia się Jarosław Kurski głęboko, czy „ożenek jego jedynego syna Tadeusza z przechrztą byłby dla [niego] szokiem? Co właściwie myślał o Żydach?”. Trudno orzec, w każdym razie przywołuje autor słowa siostry owego dziadka – Heleny, która, „jak powtarzała mi mama, w przypływie szczerości miała wypowiedzieć zdanie, które nie przestaje dzwonić w uszach: »Dobrze, że Tadzio nie ma synów, tylko córki« – mówiła ciocia Hala. Dziewczynki wyjdą za mąż i nie będą hańbić nazwiska”.
Wanda Jóźwiak, wnuczka owej cioci (o Matko Boska!], już w czasach współczesnych, bo w 1993 r. wydała w niewielkim wprawdzie nakładzie, ale zawsze, książkę „My z Podola”, która poza jednym mrugnięciem oka zrozumiałym tylko przez wtajemniczonych w tajemnice rodzinne znakomicie nadawała się na familijne „świadectwo aryjskości”. „Zamykała bowiem usta wszystkim antysemitom, gdy po różnych prawicowych partiach zaczęły krążyć plotki mające politycznie zniszczyć mego brata, jakoby »Jacek Kurski był Żydem«. Saga bowiem dotyczyła wyłącznie rodziny matki ze strony jej ojca, więc jedynie tego, o czym traktuje ten rozdział: że konfederacja barska, że z Napoleonem, że powstania, że katusze w twierdzach i dzwonienie łańcuchami, że Justyn, że Narcyz, że Tadeusz, że Polska…”.
Naprawdę, o mało się nie popłakałem ze wzruszenia przy tym – przepraszam za wyrażenie – ustępie. Tak się składa, że najlepszy dowcip o pochodzeniu braci Kurskich: „Wiecie, że jeden z braci Kur- skich jest Żydem? Ale tylko Jarosław”, będący zresztą przeróbką żartu o braciach Kaczyńskich, usłyszałem z ust pewnego mocno lewicowego partyjniaka, a cała moc podobnych facecji od dawna krąży po sieci. A wreszcie: Czy poza piramidalnymi idiotami ktoś jeszcze nie zorientował się, że Żydem może zostać każdy? Nie każdy się jednak będzie tym przejmował. Są w końcu ważniejsze sprawy. A najważniejszą z nich jest Polska.
I dlatego z najlepszymi uczuciami czytałem te strony długiej i miejscami – co tu dużo mówić – nużącej, choć ciekawej książki Jarosława Korskiego, gdzie serdecznie i z miłością pisze o matce, której umiłowanie Polski i polskości zaczynało się – jak się dowiadujemy – „od polskiej kuchni, którą wielbiła, odrzucała przy tym kuchnię francuską, włoską, o azjatyckich nie wspominając. I szła daleko dalej. Jak wiadomo, nie wszyscy Polacy są romantykami – ale mama romantyczką była. Nie wszyscy uważają, że Polska była ofiarą historii, zawsze napadaną przez sąsiadów i zawsze zdradzaną przez aliantów – mama tak uważała. Nie wszyscy Polacy uważają, że powstanie warszawskie było konieczną ofiarą, a z samego faktu, że ktoś jest Polakiem, musi wynikać coś dobrego. Nie wszyscy Polacy lubią patriotyczny patos, ale mama bardzo go lubiła. Nie wszyscy Polacy nie lubią Niemców, a ich mowę nazywają szwargotem – ale mama nie lubiła ani Niemców, ani ich szwargotu. Są Polacy, którzy nie posiadają żadnej z wymienionych tu cech – ale mama posiadała je wszystkie z własnego wyboru”. I dlatego ze zrozumieniem przyjąłem jeszcze tę jedną: „Mama ostentacyjnie deklarowała w towarzystwie, że »nie znosi czosnku«, choć nigdy go nie wyczuwała, gdy dodawany był do potraw”.
Opracował: Jarosław Praclewski – Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny